Dorota Marzec
  • Główna
  • O mnie
  • Życie
  • Relacje
  • Motywacja
  • Instagram
  • Kontakt

Życie

Relacje

Motywacja

Mój wcześniejszy tekst odnośnie relacji Belli i Edwarda skupiał na pierwszym filmie i na tym jak źle jest napisana ta historia. Dzisiaj nie będę jednak próbować naprawiać tej historii jak niechcący wyszło to ostatnio. Dzisiaj powiem Wam dokładnie co i dlaczego jest z tą relacją nie tak, na przestrzeni całej sagi.

Nie potrafię traktować Edwarda jak nastolatka. Z jednej strony podoba mi się teoria, że Edward jest niedojrzałym gówniarzem, bo skoro umarł w wieku 17 lat to jego płat czołowy nie zdążył w pełni się rozwinąć. Ale skoro żyjesz ponad sto lat, nie scrollujesz internetu i nie śpisz, to masz mnóstwo czasu, żeby się rozwinąć, dojrzeć emocjonalnie i zdobyć jakieś minimum mądrości życiowej.

Edward jej nie zdobywa. Zdobywa za to mnóstwo cech przemocowca.

Gaslighting. Edward kwestionuje zdolność Belli do rozumienia rzeczywistości, której doświadcza. Bella widzi, że Edward ma zbyt dużo siły i szybkości. Kiedy go z tym konfrontuje - Edward najpierw zaprzecza. Ale kiedy ona nie odpuszcza, wypowiada zdanie: „nikt Ci nie uwierzy”. Chłopak marzenie.

Zaborczość. Edward nie jest opiekuńczy. Jest nadmiernie kontrolujący i zaborczy. Mówi jej gdzie i z kim może przebywać. Obserwuje ją. Podporządkowuje ją sobie, chce ją mieć na wyłączność. Zdania, które w większości do niej wypowiada nie są pytaniami. Są rozkazami. W którymś filmie nie pozwala jej nawet spotykać się z Jacobem. Odcina ją. Wielokrotnie decyduje za nią. Najlepiej wie co jest dla niej dobre i nawet nie zamierza tego tłumaczyć. Nie daje jej prawa do tego, żeby wiedziała co się dzieje. Nieraz ukrywa przed nią prawdę. A wszystko to odbywa się bez jej zgody.

Domyślnym sposobem rozwiązywania problemów przez Edwarda jest krzywdzenie ludzi. W pierwszym filmie przekonuje Belle, że jedyny sposób, żeby jej ojciec był bezpieczny to go skrzywdzić. Bella musi okłamać ojca, żeby nie groziło mu niebezpieczeństwo. Jak można ufać komuś kto namawia cię do krzywdzenia tego, kogo kochasz? Nawet nie próbując znaleźć innego rozwiązania. Dla Edwarda jest to pierwsze, najlepsze rozwiązanie.

Tę samą technikę stosuje również na Belli w drugim filmie. Chcąc ją chronić - zostawia ją, bez prawdziwej rozmowy o powodach. Mówi za to, że nie jest dla niego dość dobra. A to wszystko przebrane w przekonanie, że dzięki temu będzie mogła łatwiej o nim zapomnieć. Ale to nie jest łatwiejsze dla Niej. To jest łatwiejsze dla Niego. Ktoś kto przeżył już STO LAT powinien wiedzieć, że szczera i uczciwa rozmowa o problemach i relacji jest tym co powinien zrobić.

O tym, że Bella nie ma osobowości pisałam już wcześniej. Ale jej brak charakteru, wartości, zainteresowań czy planów nie jest tylko problem bycia nieciekawą postacią. Pustka życia Belli sprawia, że kiedy pojawia się w nim Edward - On staje się całym jej światem. Szczególnie widoczne jest to w drugim filmie. Brak jakiegokolwiek innego sensu sprawia, że kiedy Edward odchodzi - ona przez 3 miesiące siedzi na krześle. A także nocami krzyczy z rozpaczy. Wielokrotnie. Próbuje też niebezpiecznych zachowań, żeby poczuć obecność Edwarda, który nawet w jej własnych myślach jest kontrolujący. Jeździ z obcymi typami na motorach, skacze z klifu nie umiejąc pływać. Bella bez Edwarda topi się dosłownie i w przenośni.

I niestety problemem nie jest jedynie pokazanie takiej sytuacji i takiego uzależnienia jednej osoby od drugiej. Problemem jest ukazanie takiej relacji pozytywnie. Jako gestu wielkiej, rozpaczliwej, złamanej miłości.

Gdyby ta historia próbowała zdobyć się na jakikolwiek głębszy przekaz, w którym mówi: „nie możesz opierać swojej osobowości na chłopaku z liceum, musisz sama być kimś”, byłaby do zaakceptowania. Ale tego nie mówi. Bella nie odnajduje siebie. Nie przechodzi przemiany pochodzącej z wewnątrz.

Co szczególnie zapadło mi w pamięć, to to, że Bella nie planuje swojego ślubu i wesela. Najchętniej poszłaby do ślubu boso. I nie ma w tej chęci nic złego. Ale to tylko chęci, bo ostatecznie ze szpilek nie rezygnuje. Pozwala decydować innym jak ma wyglądać i zachowywać się na własnym ślubie. Nie pakuje swojej własnej walizki w podróż poślubną. Godzi się z tym, że to inni decydują co jest dla niej najlepsze. 

Im więcej opisuję tę historię tym więcej szamba w niej widzę. Nie miałam wrażenia, że Bella szczerze chce brać ślub z Edwardem. Co więcej, kilkukrotnie sama o tym mówi. Bella chciała bliskości. Ale Edward miał osobliwą hierarchę wartości. Mordowanie ludzi było ok, ale seks przed ślubem już nie. Co bardziej osobliwe - Belli mniej przeszkadzało pierwsze niż drugie. Idą więc na kompromis, który polega na zrobieniu tego czego chce Edward.

Boleśnie ogląda się też dalsze sceny, w których Bella „prosi się” o bliskość nawet po ślubie. Jak zwykle jednak Edward wie lepiej i stara się ją chronić.

Tak naprawdę Bella zyskuje cień osobowości dopiero w ostatnim filmie, kiedy staje się wampirem. Jest to jeden z krótkich momentów, w których ta relacja nie przyprawia mnie o dreszcze. Wreszcie pojawia się pomiędzy nimi równowaga sił. Bella nie jest już niezdarnym popychadłem, ale silnym partnerem, który umie zadbać o siebie i chce zadbać o swoją rodzinę. Ale tak jak wspominałam, to nie jest przemiana wewnętrzna. Bella nie czerpie siły z tego, że dojrzała, coś zrozumiała, czegoś się nauczyła. To nie Bella się zmieniła, ale sytuacja.

Zmierzch i relacja Belli i Edwarda to nie jest historia o miłości. Mimo tego, że na sam koniec dobitnie próbuje przekonać o tym widzów wprost mówiąc: „bo ja cię tak bardzo kocham, nie to ja ciebie kocham”, ale brzmi jak nastolatkowie mówiący: ty się rozłącz, nie ty się rozłącz.

To historia o tym jak nastolatka wiąże się z wielokrotnie starszym, przemocowym typem, bo widzi w nim dobro. Bezpodstawnie ufa, że jej nie skrzywdzi i wraca do niego za każdym razem, mimo, że ją krzywdzi. Fizycznie i psychicznie. Być może wraca, bo jest tak piękny, a może wraca, bo wierzy, że jej miłość jest w stanie go naprawić i tylko ona jedna widzi w nim dobro.

Ale bolesna prawda jest taka, że w prawdziwym życiu miłość nikogo nie naprawia. Miłość nie wystarczy. Wiele kobiet doświadczających przemocy domowej widziało w swoich partnerach negatywne zachowania w stosunku do innych. Ale widziało dobre w stosunku do siebie. I mylnie założyło, że to, że On jest dobry dla mnie sprawi, że będzie dobry dla wszystkich. Naprawi go. Tylko, że to jest fałsz. W prawdziwym życiu dzieje się odwrotnie. Przemocowiec zwróci się w końcu z przemocą w kierunku tej, dla której jako jedynej był dobry.

I piszę o tym, bo Zmierzch jest kolejnym przykładem magicznej miłości, która zmieniła złamanego chłopca. Był przemocowy, był mordercą, ale z Bellą stał się idealnym mężem i ojcem. Wystarczyło, że Ona się zmieniła. A to jest jeszcze gorszy przekaz niż większość.

Tęsknię za starym internetem. Za instagramem, w którym nic się nie ruszało. W którym pełno było prostych, kwadratowych zdjęć z nałożonymi filtrami. Kawa ze starbucksa, selfie. Książka i pończochy. Stary Instagram miał vibe wieczoru z zapaloną świeczką, w którym kolory się rozmywają, a kontury są nieostre.

Tęsknię za tym jak moi znajomi wrzucali zdjęcia tego co jedli na śniadanie, obiad czy kolację. Jak dodawali zdjęcia nieba i lekcji. Smutne czarno-białe selfie.

Tęsknię za instagramem, który nie rozregulowywał układu nerwowego. W którym nie było co scrollować godzinami.

Tęsknię za starym facebookiem. Za tym jak znajomi dzielili się tym jaka piosenka właśnie leci na ich playliście, a my naprawdę ją włączaliśmy i naprawdę jej słuchaliśmy. Tęsknię za smętnymi, albo mądrymi cytatami, po których można było zgadywać kto się z kim rozstał.

Tęsknię za statusami związku i dzieleniem się swoim życiem. Tęsknię za tym, że kiedy chciałeś wiedzieć co u znajomego ze szkoły - wszystko było na Facebooku.

Tęsknię za dzieleniem się swoimi pasjami w internecie. Kiedy ktoś z nas miał jakieś zainteresowania. Ktoś rysował, ktoś coś zbierał, ktoś był fanem star warsów. A stary internet był miejscem, żeby się tym podzielić. Tęsknię za internetem, który był narzędziem, a nie bezdenną machiną pożerającą każdą minutę naszego życia.

Tęsknię za blogami. Za listą zakładek, z blogami które naprawdę czytałam i na które regularnie wchodziłam sprawdzić czy nie pojawił się nowy wpis.

Tęsknię za pinterestem, który był tylko pięknymi obrazkami. W którym nie było reklam. W którym nic się nie ruszało.

Tęsknię za internetem, który był limitowany. Za internetem, który w telefonie był tylko w domu.

Tęsknię za internetem, w którym nie było treści AI. Tęsknię za tym, że ludzie sami pisali swoje treści. Tęsknię za tym, że mogłam obejrzeć jakiś śmieszny filmik bez zastanawiania się czy jest prawdziwy. Tęsknię za tym, że przerabianie zdjęć było dużo bardziej skomplikowane i nie tak powszechne. Tęsknię za tym, że ludzie nie kreowali sytuacji, które się nie wydarzyły.

Tęsknię za internetem, który miał swój koniec. Tęsknię za tym, że dało się doscrollować do końca. Do treści, które już się widziało. A potem można było daną stronę wyłączyć, bo widziało się już wszystko. Demotywatory, kwejki i komixxy - wszystkie te strony można było nadrobić i być na bieżąco. Z współczesnym internetem nie da się być na bieżąco.

Tęsknię za tym, że w starym internecie można było odszukać to co się przed chwilą widziało. Jeśli przez przypadek odświeżysz współczesny - stracisz to na zawsze. W starym internecie można było spokojnie do tego ‚doscrollować’.

Tęsknię za starym internetem, który nie był tak uzależniający. Za internetem, bez którego dało się żyć. Tęsknię za internetem bez algorytmów pokazujących wciąż to samo i to samo. Tęsknię za internetem, który nie wspierał tak bardzo powstawania baniek. Tęsknię za internetem, który przynajmniej z założenia miał łączyć świat, a nie dzielić.

Kiedy byłam nastolatką, Mama nie pozwalała mi oglądać Zmierzchu. Jako trzydziestolatka nie mam o to żalu, dlatego, że kiedy wreszcie go obejrzałam uznałam, że nie jest to najlepszy film dla młodej dziewczyny. Jednak z zupełnie innych powodów niż miała moja Mama. 

Z tą historią mam zasadniczo dwa problemy. Pierwszy jest taki, że jest po prostu źle napisana. Działania bohaterów nie mają sensu, postacie nie mają żadnej głębi, celów, motywacji, lęków, ani na dobrą sprawę cech osobowości. Bella jest ‚zwyczajna’, a Edward jest ‚piękny’. Nawet jak na targetowanych odbiorców w gronie gimnazjalistek - to jest za mało. 

Drugi problem jest jednak znacznie poważniejszy. Miliony widzów obejrzało ten film. Nie wiem ilu, ale na pewno sporej części się podobał. A nawet pomijając tragiczne pisarstwo - wzorce relacji głównych bohaterów są naprawdę fatalne. A chcąc nie chcąc, oglądanie szkodliwych wzorów modeluje szkodliwe zachowania. Mówienie, że‚ to jest tylko film i przecież każdy widzi jak to jest złe, jest tylko pobożnym życzeniem. Inna sprawa, że znalezienie pozytywnych wzorców relacji w filmach i książkach jest znacznie trudniejsze niż się zdaje. 

Nie da się omówić problemów w relacji Belli i Edwarda bez zwrócenia uwagi na to kim są bez siebie. Relacje nie rodzą się z próżni. Ich jakość jest wypadkową tego jacy ludzie je tworzą. 

A Bella jest tak bardzo nijaka jak tylko to możliwe. Nie ma żadnych zainteresowań, żadnego pomysłu na swoją przyszłość. Z jakiegoś powodu jest dobra w rozróżnianiu faz mitozy, ale nie wiemy dlaczego. Czy jest dobrą uczennicą, czy może ją to interesuje? Nie wiadomo. Nie interesują jej relacje z koleżankami, ani sukienki. W zasadzie nie interesują jej też książki. Chyba, że o wampirach. Chociaż nawet to nie jest prawdą, bo po kupieniu książki i tak szuka informacji w internecie. 

Bella jest też do bólu naiwna. I o ile bardzo starałam się jej to wybaczyć z uwagi na to, że ma przecież 17 lat, tak nie byłam w stanie, bo przekroczyła moje granice. 

W pewnym momencie, w pierwszym filmie Bella doświadcza dość niebezpiecznego incydentu, w którym otacza ją grupa mężczyzn. Z opresji oczywiście ratuje ją Edward pojawiając się znikąd swoim zabójczo szybkim volvo c30. Czy to zdarzenie w jakikolwiek sposób wpływa na główną bohaterkę? Oczywiście, że nie. Bella w 5 minut zupełnie zapomina, że omal nie padła ofiarą zbiorowego gwałtu. Co więcej, kiedy pare scen później Charlie proponuje jej gaz pieprzowy, ona zbywa to machnięciem ręki. Przecież jest zupełnie bezpieczna. 

Czy Bella dotąd żyła w kolorowej bańce, w której żadnej kobiecie nie stało się nic złego? O ile jakiś poziom naiwności można jej wybaczyć - w tym przypadku jej przejście do porządku dziennego wydaje się absolutnie nierealistyczne. 

A może właśnie taka musi być, żeby nie mieć żadnego problemu z Edwardem mówiącym jej, że w zasadzie jest mordercą.  

Co zaskakujące - Edward również nie ma zbyt wielu cech osobowości, czy zainteresowań. 

Edward jest za to stalkerem i nie ma w tym nic romantycznego. I po raz kolejny jest to głównie zarzut do autorki tej historii. Gdyby wykreować Forks na jakieś bardzo niebezpieczne miejsce i tym umotywować działania Edwarda - miałoby to sens. Albo jeszcze lepiej, Edward mógłby chcieć chronić Belle, bo kiedyś kogoś nie udało mu się uchronić. Tej głębi jednak nie ma. Edward obserwuje Belle jak śpi… bo lubi. Chodzi za nią i obserwuje… bo tak. Bo ona działa na niego jak narkotyk. Przypadkiem okazuje się, że jednak był potrzebny, bo Bella trafiła do ciemnej uliczki, co potwierdza, że jest jej potrzebny, nie wyjaśnia natomiast tego czemu był tam za pierwszym razem. 

Więc kiedy przychodzi nam oglądać ich interakcje - dzieje się dokładnie to co może się dziać kiedy spotykają się takie osoby. Nic. Nie zauważyłam w pierwszym filmie ani jednej sensownej interakcji pomiędzy głównymi bohaterami. Rozmawiają o pogodzie, wspominają o przeprowadzce i ponownym ślubie matki Belli, ale jedynie w suchych faktach. Nie ma tam żadnych emocji, nie ma tam żadnych przemyśleń. I o ile rozumiem, że Bella jest tą szarą myszką, która chce cierpieć w samotności, tak nie rozumiem Edwarda, który w ogóle o to nie pyta. 

Nie wiemy jakie są podstawy ich związku. Dlaczego właściwie tak bardzo się kochają, że oboje nie mogą bez siebie żyć. Edward chce być z Bella, bo… ładnie pachnie? Bella chce być z Edwardem, bo… jest piękny i błyszczy? 

I chociaż zauważyłam kilka scen, które pokazują, że ta dwójka jednak O CZYMŚ ROZMAWIA, to nie dowiadujemy się o czym, bo w tych momentach puszczono nam romantyczną fortepianową muzyczkę. Piękna relacja. 

Nie mam problemu z pokazywaniem toksycznych relacji, ba, nawet przyznaję, że uważam je za bardziej interesujące do oglądania. Nie mam też problemu z pokazywaniem niejednoznacznych relacji, w których dobre i szczere zachowania mieszają się z wątpliwymi, czy toksycznym. Mam jednak spory problem z pokazywaniem toksycznych relacji ubranych w kolorowy papierek romansu. Ogromne znaczenie ma też targetowany odbiorca takiego przekazu. Tutaj odbiorcami miały być nastolatki. I to nastolatki dostały jedną z najgorszych ekranowych relacji opakowaną w sugestię, że tak powinna wyglądać miłość. 

Dziwimy się później ofiarom przemocy domowej. Czemu się na to godziły? Czemu nie odeszły? A może nie wiedziały, że właśnie tak miłość wyglądać nie powinna. 

Piąty rok studiuję mediacje i negocjacje. Czy moje zainteresowania konfliktami międzyludzkimi czynią mnie ekspertką? Nie nazwałabym się tak. Ale mam kilka obserwacji o tym skąd konflikty się biorą, jak wybuchają, czego dotyczą i dlaczego przebiegają nie tak jak byśmy sobie tego życzyli. I wiem jedno. Nie spodoba Ci się ten tekst. 

Ludzie chcą być słuchani. 

Mam wrażenie, że odkąd prowadzę instagrama o konfliktach, ciagle mówię tylko o słuchaniu. A przecież nie tego chcą ludzie. W większości ludzie w ogóle nie chcą mieć konfliktów i najbardziej interesuje ich to jak ich uniknąć, a jeśli się pojawią to jak najszybciej zakończyć. I jak to zrobić, żeby ta druga osoba wreszcie zrozumiała o co mi chodzi. Żeby usłyszała to co do niej mówię, zrozumiała i wdrożyła w życie. Skoro raz coś mówię to chcę, żeby to było odnotowane i w przyszłości wykorzystane do pozytywnego zaspokojenia moich potrzeb. Minimalnie w analogicznych sytuacjach, maksymalnie to przetworzone, przeanalizowane na tyle, żeby ta druga osoba domyślała się o co chodzi mi także w innych. Nawet jeżeli uśmiechacie się teraz pod nosem, że wcale nie, przecież to brzmi absurdalnie, to właśnie tego chcecie. Żeby inni rozumieli bez słów. Problem natomiast polega na tym, że… 

Ludzie nie chcą słuchać.

Głównie dlatego, że to wymaga wysiłku. Albo dlatego, że nie umieją. A chęć nauczenia się wymaga wysiłku. I generalnie nie ma żadnej gwarancji, że od słychania innych sami cokolwiek skorzystamy. Chociaż zapewniam, że skorzystacie. 
Słuchanie innych, zwłaszcza takie, które jest empatyczne zakłada absolutne wyzbycie się egoizmu i myślenia o sobie. Nie wtrącania ani dobrych rad, ani przemyśleń, ani własnych analiz, ani nawet prób pomocy (która zwykle jest po prostu „dobrymi radami”). Słuchanie wymaga stwierdzenia i trwania w przekonaniu, że „ja teraz nie jestem ważny”. 
A takie stwierdzenie, mam pewność, że ludziom się nie podoba. 
Obserwuję co interesuje ludzi w tym co publikuję. Jakich treści szukają, co się najlepiej „klika”, co przykuwa uwagę i o co ludzie pytają w komentarzach. I interesują ich rozwiązania. (Tak naprawdę najbardziej interesują ich memy i śmieszne filmiki, ale na potrzeby tego tekstu pominę tę część mojej działalności.) Co zrobić, żeby przestać się kłócić, co zrobić, żeby się nie kłócić, co zrobić, żeby zakończyć kłótnie. Jak rozwiązać swoje problemy. I czuję, że mam odpowiedzi na te pytania, ale one się nikomu nie podobają. 

Ten prosty sposób sprawi, że ludzie będą cię słuchać. 
To fałsz. Ani ten sposób nie jest prosty, ani nikomu nie obiecam, że zadziała. Ale przedstawię go mimo to. 

Chcesz żeby ludzie Cię słuchali? Żeby rozumieli, respektowali i realizowali Twoje potrzeby? 

Krok pierwszy: 
Zrozum sam siebie. Posłuchaj samego siebie i usłysz to co się w tobie dzieje, co czujesz i czego potrzebujesz. Awantura o zostawienie brudnych naczyń w większości wcale nie jest awanturą o ten konkretny raz. Może być potrzebą odpoczynku, odciążenia, wsparcia, docenienia, wzięcia odpowiedzialności, i mnóstwo mnóstwo innych rzeczy.  
Odnoszę wrażenie, że wiele osób zatrzymuje się na tym kroku. Na instagramie widzę naprawdę ogrom treści przekonujących o tym jak ważne są „moje uczucia”. O tym, że trzeba stawiać siebie na pierwszym miejscu, że trzeba dbać o siebie, rozumieć siebie, o tym, że to ja jestem najważniejsza. Nie demonizuję ich całkiem. Głęboko wierzę w to, że naprawdę ogrom ludzi ma problem z wyrażaniem tego czego potrzebuje, z dostrzeżeniem tego w samym sobie, a co dopiero z komunikowaniem. To jest prawdziwy problem, warty uwagi. Jednak na tym droga się nie kończy. Bardzo łatwo jest ulec przekonaniu, że nic nikomu nie jestem winna, troszczę się tylko o siebie, kocham siebie i stawiam siebie na pierwszym miejscu. Tylko, że to jest dopiero pierwszy krok. 

Krok drugi: 
Zacznij słuchać innych ludzi. Tych wszystkich, którzy też stawiają siebie na pierwszym miejscu. A może raczej nie wszystkich. Ale tych, na których Ci zależy. Jeśli się z kimś kłócisz, musisz wiedzieć o co się kłócisz, ale kiedy już to wiesz, dowiedz się, czy ta druga osoba, kłóci się z Tobą o to samo. Bo może się okazać, że niekoniecznie.
Obserwuję często, że w konfliktach ludzie skupiają się na tym co dokładnie się wydarzyło, co doprowadziło ich do tej kłótni. Totalnie jest to droga do nikąd. Ludzka pamięć jest zawodna. Może nam się wydawać, że powtarzamy słowo w słowo to co zostało powiedziane, co doprowadziło do tej kłótni i że przecież mamy racje, bo to dokładnie doprowadziło do tej kłótni. Problem w tym, że to co doprowadziło jest zapalnikiem, a nie ładunkiem wybuchowym. Dlatego prawdopodobnie podczas tej kłótni o to co ją wywołało, możemy zmieniać fakty, dorzucać nasze emocje, przemyślenia, przekręcać słowa, tak aby „wygrać”. A tak naprawdę, nieudolnie chcemy przekazać co jest tym ładunkiem wybuchowym. I żeby on został dostrzeżony. Pytanie, czy my sami wiemy co nim jest. 

Dlatego mój wniosek jest taki, że kłótnia o zapalnik nie ma absolutnie żadnego sensu. Możesz dyskutować cały dzień i noc o tym co kto powiedział, ale jeśli nie masz z tego nagrania, to nie ma opcji, że ktokolwiek przyzna komukolwiek rację. 

Jak w takim razie z tego wybrnąć? Weź głęboki wdech, zastanów się o co tak naprawdę Ci chodzi, jaka jest twoja niespełniona potrzeba, albo co Cię zraniło i dlaczego Cię to zraniło. Zajrzyj wgłąb siebie i zastanów się na spokojnie, co chcesz żeby się teraz wydarzyło, co ma się zmienić. A kiedy już się nad tym zastanowisz.. posłuchaj drugiej osoby. 

Odłóż na chwilę swoje potrzeby i wejdź w buty drugiej osoby. Zapytaj ją „czego potrzebujesz?”, „co w moim zachowaniu było nie tak?”, „co mam zrobić?/zmienić?”. 

Już w głowie słyszę te odgłosy oburzenia. Jak to? To ja mam się zmieniać? Niedoczekanie!

Niekoniecznie. Masz posłuchać czego oczekuje od Ciebie druga osoba. To, że ktoś czegoś od ciebie chce wcale nie znaczy, że masz to natychmiast w sobie zmienić, i wasz problem się rozwiąże. Wręcz przeciwnie. Ale musisz wiedzieć czego ta druga osoba chce. A żeby to wiedzieć, musisz jej posłuchać. I kiedy już wiesz czego ty chcesz, i czego chce druga osoba. Wtedy możecie razem znaleźć rozwiązanie, które pomoże spełnić potrzeby obu stron. Bo o to chyba chodzi w relacjach, nie? 



Ostatnio ktoś mnie zapytał „Czy jak się nie kłócimy to dobrze, czy niedobrze?”. I chociaż większość swojej działalności w internecie opieram na tym, że ludzie się kłócą i przekonuję, że jest to całkowicie normalne - daleka jestem od tego, żeby powiedzieć bez wahania - niedobrze jest się nie kłócić. Ponieważ jak we wszystkim - to zależy. 

Dlatego jeśli jesteś w związku, w którym odczuwasz, że się nie kłócisz, ale jednocześnie zastanawiasz się, czy tak powinno być - to ten tekst jest dla Ciebie, bo rozłożymy na czynniki pierwsze brak kłótni w związku. 

Myślę, że nie można omawiać tego tematu bez zastanowienia się jak w ogóle definiuje się kłócenie się. Jeśli dla kogoś jest to awantura, w której rzucamy talerzami, krzyczymy na siebie, obrażamy i nie słuchamy co mówi druga osoba, to jasne - zdecydowanie kłótnia jest czymś negatywnym i powinno się dążyć, by ich nie mieć. 

Ja jednak kłótnią nazywam komunikację konfliktową. To znaczy, że pomiędzy dwoma osobami występuje konflikt (coś ich łączy, ale też coś ich dzieli) i moment, w którym zaczynają te sprzeczności wyrażać i komunikować się w nacechowanej emocjonalnie sytuacji konfliktowej - to jest dla mnie kłótnia.

Tak więc, nie kłócicie się, nie macie awantur, czy nie macie konfliktów?

Jeśli ktoś mi mówi, że nie ma konfliktów, to ja od razu mówię, że w to nie wierzę i nie uwierzę nigdy. Nie jest możliwe, żeby dwie osoby były identyczne: zawsze chciały tego samego, miały takie same potrzeby, w tym samym momencie je spełniały, doskonale rozumiały co druga osoba miała na myśli i w ogóle. Nawet płatki śniegu nie są identyczne. A ludzie już sami w sobie przeżywają konflikty wewnętrzne. I to stale. Jeśli więc jedna osoba doświadcza konfliktów w obrębie jednego umysłu i ciała - dwie doświadczą go z pewnością. 

Czy natomiast nie kłócicie się, bo nie wyrażacie tych sprzeczności? Jeśli to jest prawidłowa odpowiedź, to moja też będzie jednoznaczna. To źle. Jedna lub dwie osoby mogą mieć styl rozwiązywania konfliktów zwany unikaniem albo dostosowywaniem się (to dwa różne style). W pierwszym przypadku obie przegrywają. Konflikty nie wyrażone nie przestają być konfliktami. Nawarstwiane, niespełnione pragnienia, oczekiwania czy potrzeby w końcu wyjdą. Może za 5, 10 albo nawet 50 lat. Ale będą żywe pod powierzchnią, zatruwając od wewnątrz osobę ignorująca je. Z kolei dostosowywanie się jest podobnie ryzykowne, bo wówczas wygrywa po prostu silniejszy. Troska o interes drugiej osoby jest ważna, stawianie drugiej osoby wyżej niż siebie jest bardzo szlachetne i generalnie uważam, że jest czymś do czego powinniśmy dążyć. Mało jest jednak Matek Teres i w praktyce bardziej prawdopodobne jest, że w ten sposób wyhodujemy sobie resentyment niż wyniosą nas na ołtarze.  

O awanturach wspomniałam już wyżej. W zdrowym związku nie powinno być krzyków, wyzwisk, rękoczynów, czy innych aktów agresji. Kropka.

O co się nie kłócicie? 

Myślę, że moja definicja kłótni, czyli konflikt+komunikacja+emocje, po części odpowiada na pytanie postawione w tytule, bo z niej samej wynika, że jednak większość osób się kłóci. I można by skończyć podsumowując, że w sumie to wszyscy się kłócimy i dobrze. 

Ale rozumiem, że ktoś może nie być przekonany moją definicją i odczuwać, że jednak on się nie kłóci i tak powinno być. Dlatego przewrotnie zastanówmy się jeszcze o co się nie kłócicie? 

Nie kłócicie się o wartości.

I bardzo dobrze! Jeśli macie identyczne lub bardzo podobne hierarchie wartości, zgadzacie się w kwestiach politycznych, finansowych, religijnych i światopoglądowych to macie ogromną szansę na bardzo udany związek. Konflikty wartości to jedne z tych, których rozwiązać raczej nie sposób. Ciężko znaleźć kompromis w kwestii wartości. Nie będę specjalnie rozwijać tego tematu, bo zamierzam napisać o tym całą magisterkę, więc jeszcze będę miała dosyć. 

Ale jeśli nie kłócicie się o wartości to zastanówcie się czy dlatego, że są zbieżne (i wiecie, że takie są), czy na przykład nie poruszacie tego tematu, bo boicie się, że będzie to deal breaker? Albo, jak wyżej, macie unikowy styl rozwiązywania konfliktów i udajecie, że problemu nie ma. 

Nie kłócicie się o komunikację. 

Szczerze mówiąc, to kolejna rzecz, w którą ciężko mi uwierzyć. Czy zawsze dokładnie wypowiadacie to co chcecie, używacie odpowiednich słów, tonu i mowy ciała, zawsze jesteście w stu procentach zrozumiani, wysłuchani i usłyszani?

Może łatwiej będzie zrozumieć temat jeśli podam przykład idealnie obrazujący konflikt spowodowany komunikacją: 

Para je obiad, nagle mąż mówi: „coś dziwnie smakują te ziemniaki” - jego intencja była taka, że zauważy, że z warzywami jest coś nie tak, są popsute, czy coś w tym stylu. Natomiast żona odczytała jego intencje jako zwrócenie jej uwagi, że źle przygotowała obiad. 

Może i przykład mocno stereotypowy, ale chodzi o to by zrozumieć problem. 

Można w każdej relacji coś źle usłyszeć, nie usłyszeć, inaczej zrozumieć czy zinterpretować. Jeśli nigdy się o to nie pokłóciliście - gratuluję, prawdopodobnie jesteście mistrzami komunikacji. Jeśli się pokłóciliście - po prostu wyjaśnijcie co usłyszeliście, a jak się zorientujecie gdzie powstał problem to prawdopodobnie wszyscy będą się śmiać i dokazywać, a maszynista zacznie bić brawo. Bo kłótnia spowodowana komunikacją może się zdarzyć łatwo, ale i zakończyć równie szybko i bezboleśnie. 

Nie kłócicie się o potrzeby.

I bardzo niedobrze. Nie jest możliwe abyście nigdy w całym swoim wspólnym życiu nie doświadczyli konfliktu potrzeb. Czy to przyziemnych jak to, że jedna osoba chce zjeść cokolwiek, byle szybko, a druga chce zjeść dobrze; czy bardziej zaawansowanych jak konflikt marzeń czy planów samorealizacji, które w którymś momencie stoją w sprzeczności. Potrzeby mamy różne i nawet wewnętrznie mogą one być sprzeczne. 

I ponownie, jeśli takich kłótni nie ma, to znaczy, że wasz styl jest unikowy, albo dostosowujący się. Z początku można tak żyć, ale w dłuższej perspektywie któreś będzie nieszczęśliwe, niespełnione, sfrustrowane. Potrzeby nie są opcjonalne. Jeśli potrzebujesz snu to go potrzebujesz żeby funkcjonować, nie zignorujesz tego siłą woli, miłości i poświecenia. Jeśli potrzebujesz żeby partner inaczej traktował obowiązki domowe czy ciebie to również to uczucie nie zniknie od zaciśnięcia zębów. 

Są oczywiście takie rodzaje wyższych potrzeb, których można sobie odmówić, w imię jakichś innych jeszcze wyższych wartości, które są dla nas ważniejsze. Jednak niewypowiedziane potrzeby nadal są potrzebami. 


Poza tym są oczywiście jeszcze inne powody, dla których para się nie kłóci. Być może jest jeszcze w fazie miesiąca miodowego i widzi wszystko w różowych okularach. Być może w ogóle jest na absolutnym początku związku, w którym nie wie jeszcze o potencjalnych konfliktach. Może się bać kłótni, czy odrzucenia, może żyć w przekonaniu, że kłótnie są złe i omijać je za wszelką cenę. Albo może być po prostu nie dość zaangażowana w związek, by podejmować trudne tematy. 

Tak więc, kiedy ktoś mnie zapyta czy to dobrze czy niedobrze jak para się nie kłóci to odpowiadam: Nie ma tak, że dobrze, albo że nie dobrze. Gdyby ktoś mnie zapytał co jest w związku ważne to powiedziałabym, że… to by dwóm osobom, które w nim są było ze sobą dobrze. 


Znacie te wszystkie listy pod tytułem 30 rzeczy do zrobienia przed 30? Cóż, dzisiaj są moje ostatnie dwudzieste urodziny, trzydziestka zapuka do moich drzwi za rok, więc dobrze by było się taką zainteresować, ale ja nie lubię deadline’ów.
Nie mam planu na siebie ani na za pięć ani na za dziesięć lat. Nie wiem gdzie będę mieszkać i co będę robić. Wiem z kim chciałabym żyć i czasem mam wrażenie, że jest to jedyna stabilna rzecz w moim życiu. I chociaż nie zamierzam teraz usiąść i podjąć decyzji o wszystkim co będę robić do końca życia to myślę, że to dobry moment, żeby zastanowić się co ja chcę jeszcze w życiu osiągnąć?

Lista nie jest długa, no bo bez przesady, stawiajmy sobie realne cele. Uznaję też jedyny prawdziwy deadline, czyli śmierć. Na pewno ciężej to zaplanować niż trzydziestkę, ale plus jest taki, że jak umrzesz to nie żyjesz, więc nie musisz przeżywać tego uczucia porażki, że Ci się nie udało. Zapraszam więc na moją prywatną listę pięciu rzeczy, które chciałabym jeszcze osiągnąć w życiu!

1. Napisać książkę

To jest moje marzenie OD ZAWSZE! Mam wrażenie, że pisanie to jest jedna z tych rzeczy, które robię całe życie. Swój pierwszy pamiętniczek zaczęłam pisać mając 6 lat. Regularnie pisałam w gimnazjum i liceum, później prowadziłam bloga przez kilka lat i nadal od czasu do czasu otwieram komputer i stukam w klawiaturę. Zmieniła się forma, nie zmieniło się marzenie - napisać książkę.

Podejmowałam nawet kilka prób, ale przyznaję, że problem tkwi w tym, że nie umiem rozciągnąć tak historii. Moja najbardziej zaawansowana próba pisania książki miała miejsce w liceum i tak bardzo chciałam, żeby dużo się działo i nie było nudno, że bohaterów spotykała jakaś tragedia niemal w każdym zdaniu. W pewnym momencie wszystko było już tak chorym scenariuszem, że dosłownie wrzuciłam ją do pieca i spaliłam.

Ostatnio przez moment chciałam w sumie napisać ebooka o pieniądzach w związku, ale czuję, że internet jest już tak przesycony ebookami, że nie bardzo byłoby to komukolwiek potrzebne.

Ale nie poddaję się i ostatnio będąc na wakacjach wpadłam na pomysł dystopijnej powieści. Kiedy o nim myślę - wydaje mi się genialny, ale kiedy zaczynam pisać… już mniej. I chociaż lata lecą, a jedyne czym mogę się pochwalić to oprawiony i stojący na regale licencjat, to pocieszam się tym, że Charles Bukowski swoją pierwszą książkę wydał po pięćdziesiątce.

2. Obronić magistra

Kiedy porzuciłam filologię polską po pierwszym roku studiowania i poszłam do pracy byłam pogodzona z tym, że prawdopodobnie nie zdobędę wyższego wykształcenia. Z jakimś poczuciem ulgi zauważyłam też, że studia nie są ani niezbędne, ani nawet potrzebne żeby mieć pracę i zarabiać w niej więcej niż najniższą krajową. Obserwowałam też moich znajomych wchodzących dopiero na rynek pracy, podczas kiedy ja miałam już kilka lat doświadczenia, umowę o pracę i 20 dni płatnego urlopu. Z okazji braku studiów, na 26 dni urlopu musiałam sobie jeszcze kilka lat popracować. Poza tym nie było minusów.

A jednak, mając 26 lat zdecydowałam się pójść na studia i z perspektywy czasu uważam, że dla mnie była to najlepsza możliwa droga. Czy przeżyłam całą dorosłość bez zniżek? Tak. Ale czy dzięki temu mogłam wybrać taki kierunek, który rzeczywiście mnie interesował, a nie taki, który musi mi dać perspektywy? Jeszcze bardziej tak. Owszem, mam niepraktyczne wykształcenie, w którym nie zamierzam nawet próbować szukać pracy. Ale zdobyłam je z ogromną ciekawością, radością i trochę beztroską.

Magister jest jednak na tej liście, bo sam licencjat wydaje mi się niepełny. Mam ogromną nadzieję, że znajdzie się odpowiednia liczba chętnych, żeby II stopień się otworzył, a ja za dwa lata mogła się pochwalić byciem magistrem filozofii (etyka jest dziedziną filozofii). Kiedy to piszę, to uśmiecham się do siebie, bo 16-letnia Dorota miała inne ambicje, ale 29-letnia jest niesamowicie szczęśliwa, że jest tu gdzie jest.

3. Zobaczyć zorzę polarną

Nie jestem podróżniczym typem. Z podróży najbardziej cieszy mnie powrót do domu. Lubię spokój, poczucie bezpieczeństwa i dostęp do bieżącej wody. Dlatego nie planuję zobaczyć przed śmiercią wszystkich krajów. W większości nie byłam i nie będę i nie mam z tym najmniejszego problemu. Moja „podróżnicza” lista (bo jakaś tam istnieje) nie jest długa, ale jakbym miała wybrać taki jeden jeden kierunek to najbardziej ciekawi mnie północ. Marzy mi się zobaczyć zorzę polarną w zimnym, północnym kraju.

Albo mówię tak po prostu, bo mamy najcieplejszy rok jak do tej pory, upały są koszmarne, a ja zaczynam tęsknić za chłodem. Nie wiadomo.

4. Mieszkać nad oceanem

Pamiętam, że kiedy byłam w tym niezwykłym wieku, w którym ciągle poznajesz nowych ludzi, czyli gdzieś na przełomie podstawówki, gimnazjum i liceum, istniała jakaś niepisana lista pytań, które należy zadać, aby poznać człowieka: Jaki jest twój ulubiony film? Jakiej muzyki słuchasz? Masz jakieś zwierzątko? Wolisz góry czy morze?

Jeśli chodzi o to ostatnie, to dla mnie wybór był teoretycznie prosty, bo wiedziałam, że nie lubię polskiego morza. Zostawało mi więc odpowiedzieć, że „kocham” góry. I chociaż lubiłam „chodzenie” to do miłości było mi dość daleko. A potem dorosłam i odkryłam, że polskie morze pełne parawanów, petów w piasku i zapachu smażonej ryby nie jest reprezentatywne.

Morze Tyrreńskie nauczyło mnie za to, że jego szum leczy każdy ból głowy, a Ocean Atlantycki, że praca przed komputerem 40h tygodniowo nie jest tym do czego człowiek został stworzony. I chociaż mało prawdopodobne by udało mi się w tym życiu kupić dom w Malibu z widokiem na ocean, to jakieś 2-3 miesiące w arbnb w Portugalii nie są już takie całkiem niemożliwe.

5. Nauczyć się grać kilka utworów na pianinie

Uczyłam się grać w podstawówce i do dziś pamiętam jak jeździłam raz w tygodniu autobusem linii 64 na zajęcia z keyboardu. Umiałam wtedy niezbyt płynnie zagrać kilka utworów, w tym kolęd, ale cała przygoda trwała nie dłużej niż półtora roku i zakończyła się na tym, że moja nauczycielka powiedziała, że na zawsze obrzydziłam jej utwór La Cucaracha, bo kompletnie nie mogłam go opanować. Dzisiaj myślę sobie, że może wystarczyło najpierw zapytać, czy podoba mi się piosenka, której mam się uczyć, bo może chętniej grałabym coś co mi się podoba? Ale co ja tam mogę wiedzieć.

Wróciłam do grania gdzieś w liceum, kiedy bardzo chciałam zagrać Zrobię z Was mężczyzn z bajki Mulan. Uczyłam się wtedy sama z nut i YouTube i chyba szło mi całkiem nieźle, bo w pewnym momencie zaczynałam się uczyć jednego z mazurków Chopina. Nie mówię, że się nauczyłam, ale ambicje były wysokie. Tym razem przygoda skończyła się na tym, że… zabrakło mi klawiszy. Nie mogłam już uczyć się więcej utworów, które mi się podobały, bo ograniczały mnie możliwości mojego 61-klawiszowego keyboardu (standardowe pianino ma ich 88). Wtedy jednak większy instrument nie mieścił się w rodzinnym budżecie.

Rodzice spełnili jednak moje marzenie kilka lat później. Dostałam wymarzone pianino na 22, albo 23 urodziny… i nigdy nie nauczyłam się na nim porządnie grać. Ani nawet nieporządnie. Mimo to, przynajmniej raz w roku obiecuję sobie, że tym razem się uda. W zeszłym nawet zapisałam się lekcję, ale ostatecznie na nią nie poszłam, bo nazwisko nauczyciela po wpisaniu w Google widniało jako poszukiwane listem gończym… I pewnie na 99% była to po prostu zbieżność nazwisk, bo kto poszukiwany ogłaszałby się jako nauczyciel pianina, niemniej… niesmak pozostał.

Kto wie, może w tym roku się uda? Zna ktoś jakiegoś nauczyciela w Krakowie? Tylko, żeby mi nie kazał grać La Cucarachy…

Nie lubię określenia, że małżeństwo to jest ciężka harówka w polu, w pełnym słońcu. Moim zdaniem nie powinno tak być, choć czasem pewnie jest.

Ale dla mnie związek jest jak ogród. Kiedy wkładasz w niego pracę, plewisz, podlewasz to jest dla Ciebie wytchnieniem w ciepłe dni. Po pracy możesz w nim odpoczywać, bo koi twoje nerwy i daje poczucie bezpieczeństwa. Ale im bardziej go zaniedbujesz, skupiasz się na codziennym życiu, na innych sprawach, tym mniej masz ochoty do niego wracać, tym mniej cię cieszy. 
Widzisz, że coś tam uschło, może gdzieś tam się zalęgły jakieś robaki, można to oczywiście jeszcze doprowadzić do porządku, ale jeśli tego nie zrobisz to będzie tylko gorzej. 

Tak samo w ogrodzie jak i w związku może przyjść burza, wichura, albo grad. Ale nie tracisz całego ogrodu, on nadal tam jest, możesz go odbudować, obsadzić na nowo, zbudować na tym co zostało i tak samo się nim cieszyć. 
Z czasem będzie ewoluować, jakieś kwiaty zwiędną, ale inne drzewa tylko urosną, wzmocnią się, dadzą Ci więcej cienia. Skoro Ty się zmieniasz to i Twój ogród się zmienia. Kiedyś podobały Ci się tulipany, a teraz róże, ale to nie znaczy, że mniej kochasz swój ogród.

Związek jest jak ogród, bo im lepiej go poznajesz tym łatwiej Ci go prowadzić. Jeśli wiesz jakie pH ma Twoja ziemia, to wiesz jakich odżywek potrzebuje. Jeśli wiesz jakie masz kwiaty w ogrodzie i jakie lubią warunki to wiesz gdzie je najlepiej posadzić i jak się z nimi obchodzić. Z czasem jest coraz łatwiej, bo nie przelewasz już tych kwiatów, które nie lubią wody. A innym dajesz więcej uwagi. Wiesz czego potrzebuje Twój ogród. 

A konflikty mogą być jak deszcz dla Twojego ogrodu. Kiedy pada nie zawsze chcesz w nim być, ale kiedy przestaje wszystko pachnie niesamowicie. Tak samo konflikty mogą odżywiać związek. Kiedy macie jakieś sprzeczne potrzeby, czy pragnienia i dobrze je rozwiążecie, będzie tylko lepiej! Wasz ogród zostanie podlany rześkim odżywczym deszczem. 
Ale jeśli pada zbyt długo, albo zbyt intensywnie - wtedy może doprowadzić do zniszczenia Twojego ogrodu. 

A czy w takim razie brak kłótni jest jak susza? Niekoniecznie. Nie wiem. Nie do końca wierzę w związek bez konfliktów. Może one tam są, ale utajone? Może po prostu tu moja analogia akurat nie pasuje. A może wodą dla ogrodu są nasze potrzeby? Może to my jesteśmy tym ogrodem. Tego nie wiem. Ale wiem jedno. Zadbany ogród jest schronieniem w każdą pogodę.

Gdy zastanawiam się jaki jest mój ulubiony sposób wypoczywania, z dumą myślę sobie, że jestem w tym temacie bardzo elastyczna. Mogę pojechać na bardzo aktywne wakacje, jak i na leżenie nad basenem. W góry i nad morze. Pod namiot i do pięciogwiazdowego hotelu. Zawsze uważałam to w sobie za dużą zaletę. Ja po prostu umiem się dostosować do osoby, z którą jadę. Sprawa nie jest jednak taka prosta kiedy mam się zastanowić jaki jest MÓJ sposób wypoczywania.

Żeby to ustalić cofnijmy się więc w czasie. Zapraszam Was w letnią podróż po moich wakacyjnych przygodach.

Jako dziecko wakacje spędzałam głównie u chrzestnych na wsi. I muszę przyznać, że te wakacje miały wszystko czego potrzebowałam. Były bajki na VHS, gotowana kukurydza, domki na drzewie, hamak i papierówki. Mogłam czytać książki, aż zastał mnie świt, jeść popcorn na noc i popijać colą w puszce ostre czipsy. Gumy kulki kupowało się na sztuki, a ubrania dziurawiło na wspinaczkach na drzewa. Upalne dni spędzaliśmy w basenie, a deszczowe grając w gry na komputerze. Te wakacje były pełne przyjaźni, śmiechu, beztroski i cudownej swobody. Najchętniej w tej wakacyjnej podróży zostałabym już w tym miejscu. Wspomnienie wakacji na wsi to najbezpieczniejsza i najmilsza myśl.

Jednak jako dziecko, miałam też drugą bezpieczną destynację. Podobno dzieci lubią rutynę. Zdecydowanie ja lubiłam. Od drugiego roku życia, co roku rodzice zabierali mnie i starszego brata nad jezioro pod namiot. Co to były za wakacje! Sierpień pachniał sosnowym lasem i czystym jeziorem. Po zimnych nocach w śpiworach przychodziły poranki pełne rosy na trawie. Smakowały herbatą z cytryną z wody gotowanej w garnku i świeżymi drożdżówkami z lukrem. Poranki zamieniały się w upalne południa spędzane w piasku nad jeziorem. Przegryzane lodami i chrupkami, w których można było znaleźć tatuaże utrwalane wodą z jeziora. Chodziliśmy na grzyby, jagody i kajaki. Graliśmy w ping ponga, piłkarzyki i karty. To nie był głośny kurort pełen automatów i cymbergaja. Śmiech, odgłos piłki i gitary to najgłośniejsze co można było usłyszeć.
Wieczorami graliśmy całą czwórką w remika i jedliśmy chałwowe wafle.

Takie wakacje miały jednak swój kres. Sama nie wiem, w którym momencie pojechałam tam z rodzicami po raz ostatni. Nikt nie myśli o tym na co dzień, ale wszystko musi się kiedyś skończyć. Nigdy nie wiesz, który wyjazd będzie tym ostatnim. Tak więc przeminęły beztroskie lipce na wsi i rodzinne sierpnie w lesie nad jeziorem.

Pojawiły się za to kolonie w górach albo nad morzem. Nowe znajomości, więcej atrakcji. Niedługo potem obozy zastąpiły letnie rekolekcje. Lecz i ten sposób spędzania wakacji szybko miał swój kres.

Niedługo potem miałam pożegnać coś takiego jak wakacje na dobre.

Pamietam swoje ostatnie długie wakacje. To było po pierwszym roku studiów, ale już wtedy wiedziałam, że drugiego roku nie rozpocznę. Ostatnie wolne lato spędziłam więc na szukaniu pracy i sposobu przeprowadzki na drugi koniec kraju. Teraz żałuję, że w ogóle nie cieszyłam się i nie doceniałam tego czasu. Ale nigdy nie wiesz kiedy robisz coś po raz ostatni. Tak jak ja nie miałam pojęcia, że lata takiego jak to, już nie będzie. Dlatego zamiast skupiać się na tym co mam, ja robiłam wszystko żeby to zmienić. Niech mi ktoś odda tamto lato.

Ten beztroski czas jednak nigdy już nie wrócił. Od tamtej pory wakacje stały się zupełnie innym terminem. Były już jedynie letnimi miesiącami, w których to inni mieli wolne. Każde lato odtąd przyszło mi już spędzać w pracy.

Wakacjami zaczęłam więc nazywać krótki wyjazd urlopowy. Bo przecież nawet dwa tygodnie to nie jest „długi” urlop. Spędzałam je w różny sposób. Raz przeszłam trasę z Porto w Portugalii do Santiago de Compostella w Hiszpanii. Pieszo. Bywałam też nad morzem, ale raczej nie w sezonie. W góry praktycznie już nie jeżdżę, a już na pewno nie na prawdziwe górskie wędrówki. Pod namiot tym bardziej.

W zasadzie urlopy najczęściej spędzam zwiedzając miasta. Trochę odpoczywając, trochę oglądając zabytki. Lubię ten sposób. W tym momencie życia daje mi równowagę, której potrzebuję „na wakacjach”.

Lubię też powroty. Ze wstydem przyznam się, że czasem czekam na nie jeszcze podczas wyjazdu. Powroty do domu mają w sobie coś z takiego odsapnięcia po męczącym wysiłku. Dom kojarzy mi się, ze spokojem, bezpieczeństwem, z miejscem, w którym nic złego się nie dzieje, w którym na wszystko jestem przygotowana. W łazience czekają na mnie moje pachnące kosmetyki, można zrobić świeże pranie, a w zamrażarce są lody.

Ale gdybym miała wrócić do pytania z pierwszego akapitu o mój ulubiony sposób wypoczywania to nie podałabym tego, który najczęściej zdarza mi się praktykować. Zdecydowanie najbardziej chciałabym odpoczywać mając 7 lat na wakacjach na wsi. Nie czuć senności o 22, ale móc czytać ciekawe książki do 4 nad ranem. Czuć tę swobodę całego dnia, miesiąca i życia przed sobą. Wierzyć, że mogę wszystko co chcę - spędzić dzień w basenie, zbudować bazę, albo oglądać Piratów z Karaibów. Nie martwić się inflacją, wojną i kryzysem. Dlatego gdybym się miała zastanowić czego chcę od życia to właśnie tego. Mieć całe lato przed sobą. 

 

Ten tekst powstał rok temu. Dzisiaj, kolejny rok terapii później, takie sytuacje są mi już obce. Po trzech latach terapii nie boję się już, że umieram. A przynajmniej nie w ten sposób. Postanowiłam jednak opublikować ten tekst, bo być może ktoś mierzy się z podobnymi epizodami lęku/stresu. Być może poprzez fakt, że mi się udało to przełamać sam znajdzie nadzieję. Być może zdecyduje się na terapię, jeśli będzie tego potrzebować, a może po prostu dowie się, że nie jest sam.

Pojawia się nagle. Z tym dziwnym uczuciem spięcia w okolicy żołądka. W jednej chwili wszystko jest ok, a w drugiej czujesz, że nie wiesz co będzie dalej. Spina się kark, a przez ciało przepływa najpierw uczucie zimna, a zaraz potem gorąca. Pocisz się, ale wcale nie jest ci gorąco, jest złowieszczo. Skronie spina skurcz, a gardło się zaciska. Zaczynasz myśleć o oddechu, ale każde myśli o oddychaniu sprawiają, że nie wiesz czy pamiętasz jeszcze jak się oddycha. Masz wrażenie, że twoje płuca nie napełniają się w pełni. Że każdy kolejny oddech napełnia twoje płuca coraz mniej. Że chcesz nabrać więcej powietrza, ale nie wiesz jak. Nie wiesz czy kiedykolwiek umiałaś. Zaczynasz się bać, że kolejnego oddechu nie będziesz już mogła wziąć. Że któryś z nich, za chwilę, będzie tym ostatnim, który nabierzesz.
To dzieje się w pracy. Wszyscy siedzą obok, zajęci pracą, może właśnie coś do ciebie mówią, czegoś chcą, Uśmiechasz się, odpowiadasz zdawkowo, tak żeby jak najszybciej skończyć tę wymianę zdań, bo wewnętrznie jesteś jednym wielkim niepokojem. Czujesz jak wszystko czym jesteś zwija się w niekształtną, ściśnietą kulkę. Ale udajesz, że nic się nie dzieje, że myśl o tym, że za chwilę nie będziesz mogła oddychać, wcale ci się nie przydarza. Nie w tej chwili. W tej chwili wszystko jest ok.
Wstajesz i postanawiasz zrobić kółko wokół biura, dwa razy. Oddychasz przy tym głęboko, próbując pamiętać o tym, że w którymś podcaście mówiono, że stymulacja nerwu błędnego pomaga się uspokoić. Oddychasz, więc tak żeby unosił się brzuch i masz nadzieję, że to kolejny stresujący moment i tak naprawdę wcale nie umierasz.

I nie umierasz. Układ przywspółczulny kolejny raz zadziałał, spełnił swoją rolę i uczucie niepokoju zaczęło się oddalać. Kolejny raz udało ci się „rozchodzić” stres. Oddech się uspokaja, guła w gardle się rozluźnia. Skronie przestają pulsować. Wkrótce i przepona odpuszcza. Minęło.

Od dwóch lat chodzisz na terapię, ale dalej nie wiesz czemu się pojawia. Chociaż mniej więcej wiesz, ale ta wiedza nie wyeliminowała tego uczucia. Zdawało Ci się, że jak wydasz kilka…naście tysięcy na terapię to już nigdy nie będziesz odczuwała niepokoju. Kto ci tak powiedział? Co kazało Ci przypuszczać, że nie będziesz mieć problemów, które masz? Nie wiesz tego. Ale nie chciałaś tego czuć. Nie chciałaś żeby wracało. Żeby czasem zatrzymywało cię w domu, tak, że nie byłaś w stanie wyjść do pracy. Żeby sprawiało, że czasem nie możesz przełknąć śniadania.

Ale nie pozbyłaś się tego na dobre. Przychodzi znienacka, jak cień zakrada się na twoimi plecami, by zaatakować, gdy jesteś słaba. Ale nie umierasz. Mimo, że właśnie tego się boisz. Umiesz już sobie z nim poradzić. Nie przejmuje nad tobą kontroli. Pojawia się, ale umiesz sprawić żeby zniknęło. I tak kulasz dzień za dniem nosząc w torebce bagaż niepokoju, który może cię zaatakować. Ale gdy atakuje, wygrywasz. Dzień po dniu. Przy wsparciu bliskich i poczuciu, że to mija. Wszystko mija. 

Jakieś dziesięć lat temu trafiłam na tekst w internecie: „Nigdy nie będziesz już tak młody jak w momencie, w którym zacząłeś czytać to zdanie”. Muszę przyznać, że ono mocno oddziaływuje na świadomość. Z jakiegoś powodu we mnie uderzyło mocniej niż to słynne powiedzenie, że „z każdą minutą jesteśmy coraz bliżej śmierci”. Pewnie dlatego, że pierwsze zdanie mówi o realnej stracie, która dokonuje się nieustannie, natomiast drugie zwiastuje tylko bliżej nieokreślone wydarzenie, które w świadomości i tak jest pewne. Czy nam się to podoba czy nie. No to ja dzisiaj o tej stracie.

Słuchałam niedawno podcastu, a raczej debaty na moje ulubione ostatnio tematy filozoficzne, religijne i moralne. Generalnie wchodzą tam treści tak grube, że nie przytoczę ich, bo sama za bardzo nie wiem o co chodzi. Ale mowa była o poznaniu zmysłowym i tym, czy zmysły są kreatorem rzeczywistości. I rozważaniu czy świat nie jest symulacją. I wówczas jeden z moderatorów tej debaty zaproponował dwustopniowe „testowanie” czy dane rozważania w ogóle mają sens. Pierwszym pytaniem jakie należy sobie zadać jest „Czy ten problem da się rozstrzygnąć?”, a drugie „czy rozstrzygnięcie tego problemu zmienia cokolwiek w moim życiu?”. I tylko tymi problemami, na które w obu wypadkach odpowiedź brzmi „tak” należy się zajmować. Myślę, że dla ludzi praktycznych jest to tak oczywiste jak dwa plus dwa. Dla mojej filozoficznej duszy jest niełatwe. Ale nie mówię, że nie pozbawione sensu. A tym co przekonało mnie o tym dodatkowo było zdanie:

„Pamiętaj, że każda minuta Twojego życia przeznaczona na rozważanie tych spraw już nigdy nie powróci.”*

Mocne, prawda?
Być może dla kogoś kto nie interesuje się tematami filozofii i nie zajmuje swoich myśli rozważaniami transcendentnymi, metafizycznymi i (tu wstaw kolejne trudne słowo z Wikipedii, które musiałam sprawdzić, żeby nie napisać czegoś głupiego), jest to zdanie zupełnie logiczne i nieoddziaływające. Na mnie jednak robi wrażenie, bo przypomina mi, że dotyczy nie tylko rozważań, ale każdej minuty mojego życia, którą poświęcam na cokolwiek. To nie muszą być rozkminy tak złożone, że pod koniec nie wiadomo od czego się zaczęły. To może być scrollowanie TikToka, odmęty YouTube’a, albo wszystkie stories MakeLifeHarder. Cokolwiek. Żadnej minuty już nie odzyskam.

I zdaje mi się, że to powinno działać motywująco. Kiedy myślę sobie o utraconych minutach powinnam zamknąć laptop, porozmawiać z rodziną, wyjść na spacer do lasu. Na mnie działa jednak paraliżująco. Czy winny jest mój patologiczny perfekcjonizm, który chciałby robić wszystko idealnie, a kiedy zdaje sobie sprawę, że się nie da, to boi się nawet spróbować? Tego nie wiem. Ale może niech to będzie jakiegoś rodzaju wpis motywujący. Jaka jest Twoja reakcja? Co Tobie przychodzi na myśl kiedy zdajesz sobie sprawę, że nie odzyskasz czasu, który poświęcasz na to, na co właśnie go poświęcasz? Chociaż jeśli to czytasz to poświęcasz czas żeby czytać to, co ja tu właśnie piszę, więc proszę nie idź w tym momencie, albo wróć jeszcze kiedyś mnie poczytać, ok?





*Karol Fjałkowski - #24 Katolickie sprzeczności - przykłady! | Stacja Ateizm + Karol Fjałkowski, https://www.youtube.com/watch?v=yJW-F6iLLU0

 

Starsze posty Strona główna

O mnie

Chcę kiedyś spojrzeć wstecz i powiedzieć, że 'Napisałam dobrą historię'. Próbuję zrozumieć życie.

Obserwuj

Popularne

  • Najgorsze ekranowe relacje - Zmierzch: Bella i Edward
    Kiedy byłam nastolatką, Mama nie pozwalała mi oglądać Zmierzchu. Jako trzydziestolatka nie mam o to żalu, dlatego, że kiedy wreszcie go obej...
  • Tęsknię za starym internetem
    Tęsknię za starym internetem. Za instagramem, w którym nic się nie ruszało. W którym pełno było prostych, kwadratowych zdjęć z nałożonymi fi...
  • 27 faktów o mnie na 27 urodziny
    Zawsze chciałam napisać tekst tego typu. Może lepiej by pasował, na 25, albo 30 urodziny, ale pierwsze były już dawno, a do następnych wierz...
  • Nie spodoba Ci się ten tekst
    Piąty rok studiuję mediacje i negocjacje. Czy moje zainteresowania konfliktami międzyludzkimi czynią mnie ekspertką? Nie nazwałabym się tak....
  • Idealna do ślubu
    Ilustracja: Agata Morzyk,  https://www.instagram.com/agata.morzyk/  Oglądaliście Przyjaciół ?  W czwartym sezonie jest taki odcinek, gdy R...
  • Świat zrobił się za szybki
    Kiedy prowadziłam poprzedniego bloga napisałam tekst o tym, że nie umiem w social media. Od tamtej pory minęły ponad cztery lata i ani ja, a...
  • Dorosłość, marzenia i maszynka do popcornu
    Na codzień jestem poważnym, dorosłym człowiekiem. Mam męża, porządek na biurku w pracy i odczytane maile. Regularnie podlewam kwiatki, sprzą...
  • Na pocieszenie powiem Ci, że… mam gorzej
    Znacie ten schemat? Przydarza Wam się jakieś trudne wydarzenie w życiu. Może być duże albo małe, to nie ma znaczenia, ważne, że w tym momenc...
  • Czy jestem tym kim jestem, czy tym kim chcę być?
    Mam wrażenie, że to pytanie w pierwszym wrażeniu, wydaje się bardzo filozoficzne. Ale tylko gdy patrzymy na jego pierwszą część, która brzmi...
  • To nieprawda, że najtrudniej jest zacząć
    Słyszeliście kiedyś o takim powiedzeniu, że „najtrudniej jest zacząć”?. To nieprawda. Gdyby tak było mielibyśmy naprawdę doskonały świat peł...

Kategorie

  • Fikcyjne relacje 2
  • Filozofia 3
  • Kłótnie 2
  • Motywacja 3
  • O mnie 2
  • Podróże 1
  • Polecane 5
  • Relacje 6
  • Ślub 2
  • Terapia 1
  • Wspomnienia 2
  • Życie 11

Kontakt

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

Obsługiwane przez usługę Blogger.

Archiwum

  • ▼  2025 (5)
    • ▼  listopada 2025 (4)
      • Najgorsze ekranowe relacje (odc. 2) - Zmierzch: Be...
      • Tęsknię za starym internetem
      • Najgorsze ekranowe relacje - Zmierzch: Bella i Edward
      • Nie spodoba Ci się ten tekst
    • ►  lutego 2025 (1)
  • ►  2024 (2)
    • ►  sierpnia 2024 (1)
    • ►  marca 2024 (1)
  • ►  2023 (4)
    • ►  lipca 2023 (2)
    • ►  maja 2023 (1)
    • ►  stycznia 2023 (1)
  • ►  2022 (12)
    • ►  listopada 2022 (2)
    • ►  października 2022 (6)
    • ►  września 2022 (1)
    • ►  sierpnia 2022 (3)
  • Strona główna

Copyright © Dorota Marzec. Designed by OddThemes