Dorota Marzec
  • Główna
  • O mnie
  • Życie
  • Relacje
  • Motywacja
  • Instagram
  • Kontakt

Życie

Relacje

Motywacja


Ostatnio ktoś mnie zapytał „Czy jak się nie kłócimy to dobrze, czy niedobrze?”. I chociaż większość swojej działalności w internecie opieram na tym, że ludzie się kłócą i przekonuję, że jest to całkowicie normalne - daleka jestem od tego, żeby powiedzieć bez wahania - niedobrze jest się nie kłócić. Ponieważ jak we wszystkim - to zależy. 

Dlatego jeśli jesteś w związku, w którym odczuwasz, że się nie kłócisz, ale jednocześnie zastanawiasz się, czy tak powinno być - to ten tekst jest dla Ciebie, bo rozłożymy na czynniki pierwsze brak kłótni w związku. 

Myślę, że nie można omawiać tego tematu bez zastanowienia się jak w ogóle definiuje się kłócenie się. Jeśli dla kogoś jest to awantura, w której rzucamy talerzami, krzyczymy na siebie, obrażamy i nie słuchamy co mówi druga osoba, to jasne - zdecydowanie kłótnia jest czymś negatywnym i powinno się dążyć, by ich nie mieć. 

Ja jednak kłótnią nazywam komunikację konfliktową. To znaczy, że pomiędzy dwoma osobami występuje konflikt (coś ich łączy, ale też coś ich dzieli) i moment, w którym zaczynają te sprzeczności wyrażać i komunikować się w nacechowanej emocjonalnie sytuacji konfliktowej - to jest dla mnie kłótnia.

Tak więc, nie kłócicie się, nie macie awantur, czy nie macie konfliktów?

Jeśli ktoś mi mówi, że nie ma konfliktów, to ja od razu mówię, że w to nie wierzę i nie uwierzę nigdy. Nie jest możliwe, żeby dwie osoby były identyczne: zawsze chciały tego samego, miały takie same potrzeby, w tym samym momencie je spełniały, doskonale rozumiały co druga osoba miała na myśli i w ogóle. Nawet płatki śniegu nie są identyczne. A ludzie już sami w sobie przeżywają konflikty wewnętrzne. I to stale. Jeśli więc jedna osoba doświadcza konfliktów w obrębie jednego umysłu i ciała - dwie doświadczą go z pewnością. 

Czy natomiast nie kłócicie się, bo nie wyrażacie tych sprzeczności? Jeśli to jest prawidłowa odpowiedź, to moja też będzie jednoznaczna. To źle. Jedna lub dwie osoby mogą mieć styl rozwiązywania konfliktów zwany unikaniem albo dostosowywaniem się (to dwa różne style). W pierwszym przypadku obie przegrywają. Konflikty nie wyrażone nie przestają być konfliktami. Nawarstwiane, niespełnione pragnienia, oczekiwania czy potrzeby w końcu wyjdą. Może za 5, 10 albo nawet 50 lat. Ale będą żywe pod powierzchnią, zatruwając od wewnątrz osobę ignorująca je. Z kolei dostosowywanie się jest podobnie ryzykowne, bo wówczas wygrywa po prostu silniejszy. Troska o interes drugiej osoby jest ważna, stawianie drugiej osoby wyżej niż siebie jest bardzo szlachetne i generalnie uważam, że jest czymś do czego powinniśmy dążyć. Mało jest jednak Matek Teres i w praktyce bardziej prawdopodobne jest, że w ten sposób wyhodujemy sobie resentyment niż wyniosą nas na ołtarze.  

O awanturach wspomniałam już wyżej. W zdrowym związku nie powinno być krzyków, wyzwisk, rękoczynów, czy innych aktów agresji. Kropka.

O co się nie kłócicie? 

Myślę, że moja definicja kłótni, czyli konflikt+komunikacja+emocje, po części odpowiada na pytanie postawione w tytule, bo z niej samej wynika, że jednak większość osób się kłóci. I można by skończyć podsumowując, że w sumie to wszyscy się kłócimy i dobrze. 

Ale rozumiem, że ktoś może nie być przekonany moją definicją i odczuwać, że jednak on się nie kłóci i tak powinno być. Dlatego przewrotnie zastanówmy się jeszcze o co się nie kłócicie? 

Nie kłócicie się o wartości.

I bardzo dobrze! Jeśli macie identyczne lub bardzo podobne hierarchie wartości, zgadzacie się w kwestiach politycznych, finansowych, religijnych i światopoglądowych to macie ogromną szansę na bardzo udany związek. Konflikty wartości to jedne z tych, których rozwiązać raczej nie sposób. Ciężko znaleźć kompromis w kwestii wartości. Nie będę specjalnie rozwijać tego tematu, bo zamierzam napisać o tym całą magisterkę, więc jeszcze będę miała dosyć. 

Ale jeśli nie kłócicie się o wartości to zastanówcie się czy dlatego, że są zbieżne (i wiecie, że takie są), czy na przykład nie poruszacie tego tematu, bo boicie się, że będzie to deal breaker? Albo, jak wyżej, macie unikowy styl rozwiązywania konfliktów i udajecie, że problemu nie ma. 

Nie kłócicie się o komunikację. 

Szczerze mówiąc, to kolejna rzecz, w którą ciężko mi uwierzyć. Czy zawsze dokładnie wypowiadacie to co chcecie, używacie odpowiednich słów, tonu i mowy ciała, zawsze jesteście w stu procentach zrozumiani, wysłuchani i usłyszani?

Może łatwiej będzie zrozumieć temat jeśli podam przykład idealnie obrazujący konflikt spowodowany komunikacją: 

Para je obiad, nagle mąż mówi: „coś dziwnie smakują te ziemniaki” - jego intencja była taka, że zauważy, że z warzywami jest coś nie tak, są popsute, czy coś w tym stylu. Natomiast żona odczytała jego intencje jako zwrócenie jej uwagi, że źle przygotowała obiad. 

Może i przykład mocno stereotypowy, ale chodzi o to by zrozumieć problem. 

Można w każdej relacji coś źle usłyszeć, nie usłyszeć, inaczej zrozumieć czy zinterpretować. Jeśli nigdy się o to nie pokłóciliście - gratuluję, prawdopodobnie jesteście mistrzami komunikacji. Jeśli się pokłóciliście - po prostu wyjaśnijcie co usłyszeliście, a jak się zorientujecie gdzie powstał problem to prawdopodobnie wszyscy będą się śmiać i dokazywać, a maszynista zacznie bić brawo. Bo kłótnia spowodowana komunikacją może się zdarzyć łatwo, ale i zakończyć równie szybko i bezboleśnie. 

Nie kłócicie się o potrzeby.

I bardzo niedobrze. Nie jest możliwe abyście nigdy w całym swoim wspólnym życiu nie doświadczyli konfliktu potrzeb. Czy to przyziemnych jak to, że jedna osoba chce zjeść cokolwiek, byle szybko, a druga chce zjeść dobrze; czy bardziej zaawansowanych jak konflikt marzeń czy planów samorealizacji, które w którymś momencie stoją w sprzeczności. Potrzeby mamy różne i nawet wewnętrznie mogą one być sprzeczne. 

I ponownie, jeśli takich kłótni nie ma, to znaczy, że wasz styl jest unikowy, albo dostosowujący się. Z początku można tak żyć, ale w dłuższej perspektywie któreś będzie nieszczęśliwe, niespełnione, sfrustrowane. Potrzeby nie są opcjonalne. Jeśli potrzebujesz snu to go potrzebujesz żeby funkcjonować, nie zignorujesz tego siłą woli, miłości i poświecenia. Jeśli potrzebujesz żeby partner inaczej traktował obowiązki domowe czy ciebie to również to uczucie nie zniknie od zaciśnięcia zębów. 

Są oczywiście takie rodzaje wyższych potrzeb, których można sobie odmówić, w imię jakichś innych jeszcze wyższych wartości, które są dla nas ważniejsze. Jednak niewypowiedziane potrzeby nadal są potrzebami. 


Poza tym są oczywiście jeszcze inne powody, dla których para się nie kłóci. Być może jest jeszcze w fazie miesiąca miodowego i widzi wszystko w różowych okularach. Być może w ogóle jest na absolutnym początku związku, w którym nie wie jeszcze o potencjalnych konfliktach. Może się bać kłótni, czy odrzucenia, może żyć w przekonaniu, że kłótnie są złe i omijać je za wszelką cenę. Albo może być po prostu nie dość zaangażowana w związek, by podejmować trudne tematy. 

Tak więc, kiedy ktoś mnie zapyta czy to dobrze czy niedobrze jak para się nie kłóci to odpowiadam: Nie ma tak, że dobrze, albo że nie dobrze. Gdyby ktoś mnie zapytał co jest w związku ważne to powiedziałabym, że… to by dwóm osobom, które w nim są było ze sobą dobrze. 


Znacie te wszystkie listy pod tytułem 30 rzeczy do zrobienia przed 30? Cóż, dzisiaj są moje ostatnie dwudzieste urodziny, trzydziestka zapuka do moich drzwi za rok, więc dobrze by było się taką zainteresować, ale ja nie lubię deadline’ów.
Nie mam planu na siebie ani na za pięć ani na za dziesięć lat. Nie wiem gdzie będę mieszkać i co będę robić. Wiem z kim chciałabym żyć i czasem mam wrażenie, że jest to jedyna stabilna rzecz w moim życiu. I chociaż nie zamierzam teraz usiąść i podjąć decyzji o wszystkim co będę robić do końca życia to myślę, że to dobry moment, żeby zastanowić się co ja chcę jeszcze w życiu osiągnąć?

Lista nie jest długa, no bo bez przesady, stawiajmy sobie realne cele. Uznaję też jedyny prawdziwy deadline, czyli śmierć. Na pewno ciężej to zaplanować niż trzydziestkę, ale plus jest taki, że jak umrzesz to nie żyjesz, więc nie musisz przeżywać tego uczucia porażki, że Ci się nie udało. Zapraszam więc na moją prywatną listę pięciu rzeczy, które chciałabym jeszcze osiągnąć w życiu!

1. Napisać książkę

To jest moje marzenie OD ZAWSZE! Mam wrażenie, że pisanie to jest jedna z tych rzeczy, które robię całe życie. Swój pierwszy pamiętniczek zaczęłam pisać mając 6 lat. Regularnie pisałam w gimnazjum i liceum, później prowadziłam bloga przez kilka lat i nadal od czasu do czasu otwieram komputer i stukam w klawiaturę. Zmieniła się forma, nie zmieniło się marzenie - napisać książkę.

Podejmowałam nawet kilka prób, ale przyznaję, że problem tkwi w tym, że nie umiem rozciągnąć tak historii. Moja najbardziej zaawansowana próba pisania książki miała miejsce w liceum i tak bardzo chciałam, żeby dużo się działo i nie było nudno, że bohaterów spotykała jakaś tragedia niemal w każdym zdaniu. W pewnym momencie wszystko było już tak chorym scenariuszem, że dosłownie wrzuciłam ją do pieca i spaliłam.

Ostatnio przez moment chciałam w sumie napisać ebooka o pieniądzach w związku, ale czuję, że internet jest już tak przesycony ebookami, że nie bardzo byłoby to komukolwiek potrzebne.

Ale nie poddaję się i ostatnio będąc na wakacjach wpadłam na pomysł dystopijnej powieści. Kiedy o nim myślę - wydaje mi się genialny, ale kiedy zaczynam pisać… już mniej. I chociaż lata lecą, a jedyne czym mogę się pochwalić to oprawiony i stojący na regale licencjat, to pocieszam się tym, że Charles Bukowski swoją pierwszą książkę wydał po pięćdziesiątce.

2. Obronić magistra

Kiedy porzuciłam filologię polską po pierwszym roku studiowania i poszłam do pracy byłam pogodzona z tym, że prawdopodobnie nie zdobędę wyższego wykształcenia. Z jakimś poczuciem ulgi zauważyłam też, że studia nie są ani niezbędne, ani nawet potrzebne żeby mieć pracę i zarabiać w niej więcej niż najniższą krajową. Obserwowałam też moich znajomych wchodzących dopiero na rynek pracy, podczas kiedy ja miałam już kilka lat doświadczenia, umowę o pracę i 20 dni płatnego urlopu. Z okazji braku studiów, na 26 dni urlopu musiałam sobie jeszcze kilka lat popracować. Poza tym nie było minusów.

A jednak, mając 26 lat zdecydowałam się pójść na studia i z perspektywy czasu uważam, że dla mnie była to najlepsza możliwa droga. Czy przeżyłam całą dorosłość bez zniżek? Tak. Ale czy dzięki temu mogłam wybrać taki kierunek, który rzeczywiście mnie interesował, a nie taki, który musi mi dać perspektywy? Jeszcze bardziej tak. Owszem, mam niepraktyczne wykształcenie, w którym nie zamierzam nawet próbować szukać pracy. Ale zdobyłam je z ogromną ciekawością, radością i trochę beztroską.

Magister jest jednak na tej liście, bo sam licencjat wydaje mi się niepełny. Mam ogromną nadzieję, że znajdzie się odpowiednia liczba chętnych, żeby II stopień się otworzył, a ja za dwa lata mogła się pochwalić byciem magistrem filozofii (etyka jest dziedziną filozofii). Kiedy to piszę, to uśmiecham się do siebie, bo 16-letnia Dorota miała inne ambicje, ale 29-letnia jest niesamowicie szczęśliwa, że jest tu gdzie jest.

3. Zobaczyć zorzę polarną

Nie jestem podróżniczym typem. Z podróży najbardziej cieszy mnie powrót do domu. Lubię spokój, poczucie bezpieczeństwa i dostęp do bieżącej wody. Dlatego nie planuję zobaczyć przed śmiercią wszystkich krajów. W większości nie byłam i nie będę i nie mam z tym najmniejszego problemu. Moja „podróżnicza” lista (bo jakaś tam istnieje) nie jest długa, ale jakbym miała wybrać taki jeden jeden kierunek to najbardziej ciekawi mnie północ. Marzy mi się zobaczyć zorzę polarną w zimnym, północnym kraju.

Albo mówię tak po prostu, bo mamy najcieplejszy rok jak do tej pory, upały są koszmarne, a ja zaczynam tęsknić za chłodem. Nie wiadomo.

4. Mieszkać nad oceanem

Pamiętam, że kiedy byłam w tym niezwykłym wieku, w którym ciągle poznajesz nowych ludzi, czyli gdzieś na przełomie podstawówki, gimnazjum i liceum, istniała jakaś niepisana lista pytań, które należy zadać, aby poznać człowieka: Jaki jest twój ulubiony film? Jakiej muzyki słuchasz? Masz jakieś zwierzątko? Wolisz góry czy morze?

Jeśli chodzi o to ostatnie, to dla mnie wybór był teoretycznie prosty, bo wiedziałam, że nie lubię polskiego morza. Zostawało mi więc odpowiedzieć, że „kocham” góry. I chociaż lubiłam „chodzenie” to do miłości było mi dość daleko. A potem dorosłam i odkryłam, że polskie morze pełne parawanów, petów w piasku i zapachu smażonej ryby nie jest reprezentatywne.

Morze Tyrreńskie nauczyło mnie za to, że jego szum leczy każdy ból głowy, a Ocean Atlantycki, że praca przed komputerem 40h tygodniowo nie jest tym do czego człowiek został stworzony. I chociaż mało prawdopodobne by udało mi się w tym życiu kupić dom w Malibu z widokiem na ocean, to jakieś 2-3 miesiące w arbnb w Portugalii nie są już takie całkiem niemożliwe.

5. Nauczyć się grać kilka utworów na pianinie

Uczyłam się grać w podstawówce i do dziś pamiętam jak jeździłam raz w tygodniu autobusem linii 64 na zajęcia z keyboardu. Umiałam wtedy niezbyt płynnie zagrać kilka utworów, w tym kolęd, ale cała przygoda trwała nie dłużej niż półtora roku i zakończyła się na tym, że moja nauczycielka powiedziała, że na zawsze obrzydziłam jej utwór La Cucaracha, bo kompletnie nie mogłam go opanować. Dzisiaj myślę sobie, że może wystarczyło najpierw zapytać, czy podoba mi się piosenka, której mam się uczyć, bo może chętniej grałabym coś co mi się podoba? Ale co ja tam mogę wiedzieć.

Wróciłam do grania gdzieś w liceum, kiedy bardzo chciałam zagrać Zrobię z Was mężczyzn z bajki Mulan. Uczyłam się wtedy sama z nut i YouTube i chyba szło mi całkiem nieźle, bo w pewnym momencie zaczynałam się uczyć jednego z mazurków Chopina. Nie mówię, że się nauczyłam, ale ambicje były wysokie. Tym razem przygoda skończyła się na tym, że… zabrakło mi klawiszy. Nie mogłam już uczyć się więcej utworów, które mi się podobały, bo ograniczały mnie możliwości mojego 61-klawiszowego keyboardu (standardowe pianino ma ich 88). Wtedy jednak większy instrument nie mieścił się w rodzinnym budżecie.

Rodzice spełnili jednak moje marzenie kilka lat później. Dostałam wymarzone pianino na 22, albo 23 urodziny… i nigdy nie nauczyłam się na nim porządnie grać. Ani nawet nieporządnie. Mimo to, przynajmniej raz w roku obiecuję sobie, że tym razem się uda. W zeszłym nawet zapisałam się lekcję, ale ostatecznie na nią nie poszłam, bo nazwisko nauczyciela po wpisaniu w Google widniało jako poszukiwane listem gończym… I pewnie na 99% była to po prostu zbieżność nazwisk, bo kto poszukiwany ogłaszałby się jako nauczyciel pianina, niemniej… niesmak pozostał.

Kto wie, może w tym roku się uda? Zna ktoś jakiegoś nauczyciela w Krakowie? Tylko, żeby mi nie kazał grać La Cucarachy…

Nie lubię określenia, że małżeństwo to jest ciężka harówka w polu, w pełnym słońcu. Moim zdaniem nie powinno tak być, choć czasem pewnie jest.

Ale dla mnie związek jest jak ogród. Kiedy wkładasz w niego pracę, plewisz, podlewasz to jest dla Ciebie wytchnieniem w ciepłe dni. Po pracy możesz w nim odpoczywać, bo koi twoje nerwy i daje poczucie bezpieczeństwa. Ale im bardziej go zaniedbujesz, skupiasz się na codziennym życiu, na innych sprawach, tym mniej masz ochoty do niego wracać, tym mniej cię cieszy. 
Widzisz, że coś tam uschło, może gdzieś tam się zalęgły jakieś robaki, można to oczywiście jeszcze doprowadzić do porządku, ale jeśli tego nie zrobisz to będzie tylko gorzej. 

Tak samo w ogrodzie jak i w związku może przyjść burza, wichura, albo grad. Ale nie tracisz całego ogrodu, on nadal tam jest, możesz go odbudować, obsadzić na nowo, zbudować na tym co zostało i tak samo się nim cieszyć. 
Z czasem będzie ewoluować, jakieś kwiaty zwiędną, ale inne drzewa tylko urosną, wzmocnią się, dadzą Ci więcej cienia. Skoro Ty się zmieniasz to i Twój ogród się zmienia. Kiedyś podobały Ci się tulipany, a teraz róże, ale to nie znaczy, że mniej kochasz swój ogród.

Związek jest jak ogród, bo im lepiej go poznajesz tym łatwiej Ci go prowadzić. Jeśli wiesz jakie pH ma Twoja ziemia, to wiesz jakich odżywek potrzebuje. Jeśli wiesz jakie masz kwiaty w ogrodzie i jakie lubią warunki to wiesz gdzie je najlepiej posadzić i jak się z nimi obchodzić. Z czasem jest coraz łatwiej, bo nie przelewasz już tych kwiatów, które nie lubią wody. A innym dajesz więcej uwagi. Wiesz czego potrzebuje Twój ogród. 

A konflikty mogą być jak deszcz dla Twojego ogrodu. Kiedy pada nie zawsze chcesz w nim być, ale kiedy przestaje wszystko pachnie niesamowicie. Tak samo konflikty mogą odżywiać związek. Kiedy macie jakieś sprzeczne potrzeby, czy pragnienia i dobrze je rozwiążecie, będzie tylko lepiej! Wasz ogród zostanie podlany rześkim odżywczym deszczem. 
Ale jeśli pada zbyt długo, albo zbyt intensywnie - wtedy może doprowadzić do zniszczenia Twojego ogrodu. 

A czy w takim razie brak kłótni jest jak susza? Niekoniecznie. Nie wiem. Nie do końca wierzę w związek bez konfliktów. Może one tam są, ale utajone? Może po prostu tu moja analogia akurat nie pasuje. A może wodą dla ogrodu są nasze potrzeby? Może to my jesteśmy tym ogrodem. Tego nie wiem. Ale wiem jedno. Zadbany ogród jest schronieniem w każdą pogodę.

Gdy zastanawiam się jaki jest mój ulubiony sposób wypoczywania, z dumą myślę sobie, że jestem w tym temacie bardzo elastyczna. Mogę pojechać na bardzo aktywne wakacje, jak i na leżenie nad basenem. W góry i nad morze. Pod namiot i do pięciogwiazdowego hotelu. Zawsze uważałam to w sobie za dużą zaletę. Ja po prostu umiem się dostosować do osoby, z którą jadę. Sprawa nie jest jednak taka prosta kiedy mam się zastanowić jaki jest MÓJ sposób wypoczywania.

Żeby to ustalić cofnijmy się więc w czasie. Zapraszam Was w letnią podróż po moich wakacyjnych przygodach.

Jako dziecko wakacje spędzałam głównie u chrzestnych na wsi. I muszę przyznać, że te wakacje miały wszystko czego potrzebowałam. Były bajki na VHS, gotowana kukurydza, domki na drzewie, hamak i papierówki. Mogłam czytać książki, aż zastał mnie świt, jeść popcorn na noc i popijać colą w puszce ostre czipsy. Gumy kulki kupowało się na sztuki, a ubrania dziurawiło na wspinaczkach na drzewa. Upalne dni spędzaliśmy w basenie, a deszczowe grając w gry na komputerze. Te wakacje były pełne przyjaźni, śmiechu, beztroski i cudownej swobody. Najchętniej w tej wakacyjnej podróży zostałabym już w tym miejscu. Wspomnienie wakacji na wsi to najbezpieczniejsza i najmilsza myśl.

Jednak jako dziecko, miałam też drugą bezpieczną destynację. Podobno dzieci lubią rutynę. Zdecydowanie ja lubiłam. Od drugiego roku życia, co roku rodzice zabierali mnie i starszego brata nad jezioro pod namiot. Co to były za wakacje! Sierpień pachniał sosnowym lasem i czystym jeziorem. Po zimnych nocach w śpiworach przychodziły poranki pełne rosy na trawie. Smakowały herbatą z cytryną z wody gotowanej w garnku i świeżymi drożdżówkami z lukrem. Poranki zamieniały się w upalne południa spędzane w piasku nad jeziorem. Przegryzane lodami i chrupkami, w których można było znaleźć tatuaże utrwalane wodą z jeziora. Chodziliśmy na grzyby, jagody i kajaki. Graliśmy w ping ponga, piłkarzyki i karty. To nie był głośny kurort pełen automatów i cymbergaja. Śmiech, odgłos piłki i gitary to najgłośniejsze co można było usłyszeć.
Wieczorami graliśmy całą czwórką w remika i jedliśmy chałwowe wafle.

Takie wakacje miały jednak swój kres. Sama nie wiem, w którym momencie pojechałam tam z rodzicami po raz ostatni. Nikt nie myśli o tym na co dzień, ale wszystko musi się kiedyś skończyć. Nigdy nie wiesz, który wyjazd będzie tym ostatnim. Tak więc przeminęły beztroskie lipce na wsi i rodzinne sierpnie w lesie nad jeziorem.

Pojawiły się za to kolonie w górach albo nad morzem. Nowe znajomości, więcej atrakcji. Niedługo potem obozy zastąpiły letnie rekolekcje. Lecz i ten sposób spędzania wakacji szybko miał swój kres.

Niedługo potem miałam pożegnać coś takiego jak wakacje na dobre.

Pamietam swoje ostatnie długie wakacje. To było po pierwszym roku studiów, ale już wtedy wiedziałam, że drugiego roku nie rozpocznę. Ostatnie wolne lato spędziłam więc na szukaniu pracy i sposobu przeprowadzki na drugi koniec kraju. Teraz żałuję, że w ogóle nie cieszyłam się i nie doceniałam tego czasu. Ale nigdy nie wiesz kiedy robisz coś po raz ostatni. Tak jak ja nie miałam pojęcia, że lata takiego jak to, już nie będzie. Dlatego zamiast skupiać się na tym co mam, ja robiłam wszystko żeby to zmienić. Niech mi ktoś odda tamto lato.

Ten beztroski czas jednak nigdy już nie wrócił. Od tamtej pory wakacje stały się zupełnie innym terminem. Były już jedynie letnimi miesiącami, w których to inni mieli wolne. Każde lato odtąd przyszło mi już spędzać w pracy.

Wakacjami zaczęłam więc nazywać krótki wyjazd urlopowy. Bo przecież nawet dwa tygodnie to nie jest „długi” urlop. Spędzałam je w różny sposób. Raz przeszłam trasę z Porto w Portugalii do Santiago de Compostella w Hiszpanii. Pieszo. Bywałam też nad morzem, ale raczej nie w sezonie. W góry praktycznie już nie jeżdżę, a już na pewno nie na prawdziwe górskie wędrówki. Pod namiot tym bardziej.

W zasadzie urlopy najczęściej spędzam zwiedzając miasta. Trochę odpoczywając, trochę oglądając zabytki. Lubię ten sposób. W tym momencie życia daje mi równowagę, której potrzebuję „na wakacjach”.

Lubię też powroty. Ze wstydem przyznam się, że czasem czekam na nie jeszcze podczas wyjazdu. Powroty do domu mają w sobie coś z takiego odsapnięcia po męczącym wysiłku. Dom kojarzy mi się, ze spokojem, bezpieczeństwem, z miejscem, w którym nic złego się nie dzieje, w którym na wszystko jestem przygotowana. W łazience czekają na mnie moje pachnące kosmetyki, można zrobić świeże pranie, a w zamrażarce są lody.

Ale gdybym miała wrócić do pytania z pierwszego akapitu o mój ulubiony sposób wypoczywania to nie podałabym tego, który najczęściej zdarza mi się praktykować. Zdecydowanie najbardziej chciałabym odpoczywać mając 7 lat na wakacjach na wsi. Nie czuć senności o 22, ale móc czytać ciekawe książki do 4 nad ranem. Czuć tę swobodę całego dnia, miesiąca i życia przed sobą. Wierzyć, że mogę wszystko co chcę - spędzić dzień w basenie, zbudować bazę, albo oglądać Piratów z Karaibów. Nie martwić się inflacją, wojną i kryzysem. Dlatego gdybym się miała zastanowić czego chcę od życia to właśnie tego. Mieć całe lato przed sobą. 

 

Ten tekst powstał rok temu. Dzisiaj, kolejny rok terapii później, takie sytuacje są mi już obce. Po trzech latach terapii nie boję się już, że umieram. A przynajmniej nie w ten sposób. Postanowiłam jednak opublikować ten tekst, bo być może ktoś mierzy się z podobnymi epizodami lęku/stresu. Być może poprzez fakt, że mi się udało to przełamać sam znajdzie nadzieję. Być może zdecyduje się na terapię, jeśli będzie tego potrzebować, a może po prostu dowie się, że nie jest sam.

Pojawia się nagle. Z tym dziwnym uczuciem spięcia w okolicy żołądka. W jednej chwili wszystko jest ok, a w drugiej czujesz, że nie wiesz co będzie dalej. Spina się kark, a przez ciało przepływa najpierw uczucie zimna, a zaraz potem gorąca. Pocisz się, ale wcale nie jest ci gorąco, jest złowieszczo. Skronie spina skurcz, a gardło się zaciska. Zaczynasz myśleć o oddechu, ale każde myśli o oddychaniu sprawiają, że nie wiesz czy pamiętasz jeszcze jak się oddycha. Masz wrażenie, że twoje płuca nie napełniają się w pełni. Że każdy kolejny oddech napełnia twoje płuca coraz mniej. Że chcesz nabrać więcej powietrza, ale nie wiesz jak. Nie wiesz czy kiedykolwiek umiałaś. Zaczynasz się bać, że kolejnego oddechu nie będziesz już mogła wziąć. Że któryś z nich, za chwilę, będzie tym ostatnim, który nabierzesz.
To dzieje się w pracy. Wszyscy siedzą obok, zajęci pracą, może właśnie coś do ciebie mówią, czegoś chcą, Uśmiechasz się, odpowiadasz zdawkowo, tak żeby jak najszybciej skończyć tę wymianę zdań, bo wewnętrznie jesteś jednym wielkim niepokojem. Czujesz jak wszystko czym jesteś zwija się w niekształtną, ściśnietą kulkę. Ale udajesz, że nic się nie dzieje, że myśl o tym, że za chwilę nie będziesz mogła oddychać, wcale ci się nie przydarza. Nie w tej chwili. W tej chwili wszystko jest ok.
Wstajesz i postanawiasz zrobić kółko wokół biura, dwa razy. Oddychasz przy tym głęboko, próbując pamiętać o tym, że w którymś podcaście mówiono, że stymulacja nerwu błędnego pomaga się uspokoić. Oddychasz, więc tak żeby unosił się brzuch i masz nadzieję, że to kolejny stresujący moment i tak naprawdę wcale nie umierasz.

I nie umierasz. Układ przywspółczulny kolejny raz zadziałał, spełnił swoją rolę i uczucie niepokoju zaczęło się oddalać. Kolejny raz udało ci się „rozchodzić” stres. Oddech się uspokaja, guła w gardle się rozluźnia. Skronie przestają pulsować. Wkrótce i przepona odpuszcza. Minęło.

Od dwóch lat chodzisz na terapię, ale dalej nie wiesz czemu się pojawia. Chociaż mniej więcej wiesz, ale ta wiedza nie wyeliminowała tego uczucia. Zdawało Ci się, że jak wydasz kilka…naście tysięcy na terapię to już nigdy nie będziesz odczuwała niepokoju. Kto ci tak powiedział? Co kazało Ci przypuszczać, że nie będziesz mieć problemów, które masz? Nie wiesz tego. Ale nie chciałaś tego czuć. Nie chciałaś żeby wracało. Żeby czasem zatrzymywało cię w domu, tak, że nie byłaś w stanie wyjść do pracy. Żeby sprawiało, że czasem nie możesz przełknąć śniadania.

Ale nie pozbyłaś się tego na dobre. Przychodzi znienacka, jak cień zakrada się na twoimi plecami, by zaatakować, gdy jesteś słaba. Ale nie umierasz. Mimo, że właśnie tego się boisz. Umiesz już sobie z nim poradzić. Nie przejmuje nad tobą kontroli. Pojawia się, ale umiesz sprawić żeby zniknęło. I tak kulasz dzień za dniem nosząc w torebce bagaż niepokoju, który może cię zaatakować. Ale gdy atakuje, wygrywasz. Dzień po dniu. Przy wsparciu bliskich i poczuciu, że to mija. Wszystko mija. 

Jakieś dziesięć lat temu trafiłam na tekst w internecie: „Nigdy nie będziesz już tak młody jak w momencie, w którym zacząłeś czytać to zdanie”. Muszę przyznać, że ono mocno oddziaływuje na świadomość. Z jakiegoś powodu we mnie uderzyło mocniej niż to słynne powiedzenie, że „z każdą minutą jesteśmy coraz bliżej śmierci”. Pewnie dlatego, że pierwsze zdanie mówi o realnej stracie, która dokonuje się nieustannie, natomiast drugie zwiastuje tylko bliżej nieokreślone wydarzenie, które w świadomości i tak jest pewne. Czy nam się to podoba czy nie. No to ja dzisiaj o tej stracie.

Słuchałam niedawno podcastu, a raczej debaty na moje ulubione ostatnio tematy filozoficzne, religijne i moralne. Generalnie wchodzą tam treści tak grube, że nie przytoczę ich, bo sama za bardzo nie wiem o co chodzi. Ale mowa była o poznaniu zmysłowym i tym, czy zmysły są kreatorem rzeczywistości. I rozważaniu czy świat nie jest symulacją. I wówczas jeden z moderatorów tej debaty zaproponował dwustopniowe „testowanie” czy dane rozważania w ogóle mają sens. Pierwszym pytaniem jakie należy sobie zadać jest „Czy ten problem da się rozstrzygnąć?”, a drugie „czy rozstrzygnięcie tego problemu zmienia cokolwiek w moim życiu?”. I tylko tymi problemami, na które w obu wypadkach odpowiedź brzmi „tak” należy się zajmować. Myślę, że dla ludzi praktycznych jest to tak oczywiste jak dwa plus dwa. Dla mojej filozoficznej duszy jest niełatwe. Ale nie mówię, że nie pozbawione sensu. A tym co przekonało mnie o tym dodatkowo było zdanie:

„Pamiętaj, że każda minuta Twojego życia przeznaczona na rozważanie tych spraw już nigdy nie powróci.”*

Mocne, prawda?
Być może dla kogoś kto nie interesuje się tematami filozofii i nie zajmuje swoich myśli rozważaniami transcendentnymi, metafizycznymi i (tu wstaw kolejne trudne słowo z Wikipedii, które musiałam sprawdzić, żeby nie napisać czegoś głupiego), jest to zdanie zupełnie logiczne i nieoddziaływające. Na mnie jednak robi wrażenie, bo przypomina mi, że dotyczy nie tylko rozważań, ale każdej minuty mojego życia, którą poświęcam na cokolwiek. To nie muszą być rozkminy tak złożone, że pod koniec nie wiadomo od czego się zaczęły. To może być scrollowanie TikToka, odmęty YouTube’a, albo wszystkie stories MakeLifeHarder. Cokolwiek. Żadnej minuty już nie odzyskam.

I zdaje mi się, że to powinno działać motywująco. Kiedy myślę sobie o utraconych minutach powinnam zamknąć laptop, porozmawiać z rodziną, wyjść na spacer do lasu. Na mnie działa jednak paraliżująco. Czy winny jest mój patologiczny perfekcjonizm, który chciałby robić wszystko idealnie, a kiedy zdaje sobie sprawę, że się nie da, to boi się nawet spróbować? Tego nie wiem. Ale może niech to będzie jakiegoś rodzaju wpis motywujący. Jaka jest Twoja reakcja? Co Tobie przychodzi na myśl kiedy zdajesz sobie sprawę, że nie odzyskasz czasu, który poświęcasz na to, na co właśnie go poświęcasz? Chociaż jeśli to czytasz to poświęcasz czas żeby czytać to, co ja tu właśnie piszę, więc proszę nie idź w tym momencie, albo wróć jeszcze kiedyś mnie poczytać, ok?





*Karol Fjałkowski - #24 Katolickie sprzeczności - przykłady! | Stacja Ateizm + Karol Fjałkowski, https://www.youtube.com/watch?v=yJW-F6iLLU0

 


Słuchałam niedawno podcastu mojej koleżanki Karoliny „W poszukiwaniu prostej ścieżki” (serdeczne pozdrowienia dla niej) opowiadającego o tym czy prawda leży pośrodku. Zdaniem Karoliny zdecydowanie nie i nie można uznać, że każdy ma jakąś swoją prawdę. Że prawda jest jedna i leży tam gdzie leży. Nie byłabym sobą, gdybym nie znalazła w tym czegoś, z czym mogłabym się nie zgodzić.

I to może wydawać się dziwne, że polemizuję z tym, że prawda jest jedna. Ja uważam jednak, że z tą prawdą to trochę i tak i nie. Są faktycznie takie obszary, w których możemy uznać, że jest jakaś obiektywna prawda. W tym przypadku przykład matematyczny jest bardzo trafiony. Dwa plus dwa zawsze równa się cztery, i nawet jeśli znajdzie się osoba, która uzna, że pięć i jeszcze inna, która powie, że dwadzieścia, to nie możemy powiedzieć, że „prawda jest pośrodku”.

Tak samo jest z postrzeganiem materialnego obiektu, przykładowego „słonia w pokoju”. Nawet jeśli go nie widzimy i z zamkniętymi oczami wydaje nam się czymś innym, to jest tym czym jest.
Problem w tym, że na matematyce i świecie fizycznym nasze postrzeganie prawdy się kończy.

Jednym ze stanowisk w metaetyce (postaram się używać mało trudnych słów, mimo, że mam taką pokusę, żeby wyjść na mądrzejszą) jest emotywizm, który należy do grupy stanowisk (nonkognitywistycznych) głoszących, że prawdy moralne nie są sądami w znaczeniu logicznym. To znaczy, że jest taki pogląd mówiący o tym, że tego co jest dobre, a co złe, nie rozpatruje się w znaczeniu prawdy. Że kiedy ktoś mówi, że coś jest dobre to nie może być to ani prawda ani kłamstwo.
Myślę, że najprościej będzie na przykładach. Jeśli ktoś głosi, że „aborcja jest zła” to nie wypowiada żadnej prawdy czy kłamstwa. A z punktu widzenia emotywizmu jedyne co wypowiada to własne emocje i im daje wyraz, a nie przedstawia jakąś prawdę.
Czy ja się z tym zgadzam? Ciężko mi to oceniać. Z jednej strony czuję pokusę żeby uznać, że świat jest na tyle prosty, że istnieje jedna obiektywna prawda dotycząca świata i zawiera w sobie jednocześnie prawdę o fizycznym świecie, prawdę o wydarzeniach i prawdę o dobru.
Z drugiej, mam wątpliwości.

Wracając do sformułowania, że każdy nie może mieć swojej prawdy. W zasadzie, dlaczego nie? I dlaczego te obie prawdy nie miałyby być spójne? Weźmy jakiś relacyjny, całkiem wymyślony, ale możliwy przykład. Asia i Basia rozmawiają. Asia chce przekonać Basię, że powinna schudnąć, bo jej waga jest niezdrowa, sugeruje więc, by Basia wzięła się za siebie, bo umrze. Basi zrobiło się przykro. Ale Asia chciała wyrazić prawdę, troskę i pomóc. I prawdą jest, że chciała pomóc, ale prawdą jest też, że Basi ta próba pomocy nie pomogła, a zaszkodziła, bo przysporzyła smutku. 
Można by powiedzieć, że po prostu każda z nich ma część prawdy, a cała prawda jest taka, że dana sytuacja jest ambiwalentna. Zawiera w sobie i troskę Asi i smutek Basi. Ale część prawdy nadal jest prawdą. 

Nie wiem czy to jest zrozumiałe. Wyobraźcie sobie dowolną kłótnię z bliską osobą, w której spieracie się o to kto ma rację, a w zasadzie każdy z Was ją ma, bo dobre chęci nie przeczą złym skutkom. Dwie osoby mówiące dwie rzeczy mogą mieć rację. A może być też tak, że żadna z nich tej racji nie ma.

I tutaj dochodzimy do kolejnego punktu, którego nie mogłabym pominąć. Czy ważniejsze jest, aby mieć rację czy relację?
Rozumiem potrzebę dążenia do prawdy. Po to czytam, słucham i studiuję świat żeby prawdy poznać jak najwiecej, ale jednocześnie nie uważam, że jest ona najważniejsza. A już na pewno, że jest ponad relacjami z ludźmi. Zastanówmy się przez chwilę po co koniecznie chcemy komuś przedstawić jakąś prawdę? Jaki jest tego cel. Słyszałam o tym, że dlatego, że tylko prawda wyzwala. Ale co to właściwie znaczy? Jeśli to, że tylko znając całą prawdę możemy dokonywać świadomych wyborów to obawiam się, że i tak nie jesteśmy w stanie jej zdobyć. Zawsze będzie coś więcej, historia życia Asi, Basi, ich świadomych i podświadomych traum i reakcji, wszystko co wpłynęło na nie w dniu kiedy rozmawiały, cała historia wydarzeń świata. Wszystko to, co w zasadzie jest niemożliwe do poznania.
I kto powiedział, że to wyzwolenie jest ważniejsze od relacji? 

Jednocześnie nie trzeba od razu iść w skrajności. Ktoś zapyta, to co mamy żyć w kłamstwie? A ja powiem „let’s agree to disagree”. Wiadomo, to nie musi działać zawsze i w każdym przypadku. Jeśli jakiś rodzic widzi, że jego kilkuletnie dziecko trwa w błędzie, bo sądzi, że najlepsze jest dla niego jeść wyłącznie słodycze, to nie może się zgodzić z jego opinią.

Ale rozmawiajmy o przypadkach dorosłych ludzi o odmiennych opiniach, bo to jest najczęstszym polem do dyskusji o tym, gdzie leży prawda. Po co przedstawiać komuś jakąś prawdę, kosztem tego, że straci się z nim kontakt. I nie mam tutaj na myśli jednorazowego zwrócenia uwagi, ale ciągle przekonywanie i nagabywanie przy każdej okazji, byle tylko przyjął, zrozumiał i wdrożył w życie. 

A nawet te jednorazowe przedstawiania „prawdy” można sobie darować. Czy naprawdę naszym obowiązkiem jest poprawiać i krytykować wybory innych, dorosłych i świadomych ludzi?

I co innego powiedzieć komuś kto twierdzi, że wolno łamać prawo, że nie wolno, a co innego krytykować czyjś sposób życia i związek, dlatego, że uważamy, że to nie jest właściwe i uważamy, że nasze zdanie zawiera jakaś prawdę, którą koniecznie musimy przekazać.

I tutaj gładko przechodzimy do ostatniego punktu. Skąd w ogóle w nas przekonanie, że naprawdę mamy tę prawdę, do której próbujemy tak innych przekonać? Prosta matematyka pokazuje, że wszyscy nie mogą mieć racji. Ktoś musi się mylić. W ogólnych założeniach funkcjonowania świata, co już przedstawiłam wcześniej. Ale w odczuwaniu pewnych sytuacji, każdy może mieć rację, nawet jeśli czuje co innego.
Mam jednak wrażenie, że w tych przekonywaniach, że prawda leży tam gdzie leży chodzi jednak o jakąś prawdę moralną, czy duchową, czy religijną, a nie o to, ile to jest 2+2, albo czy ziemia jest płaska. W przypadkach, które można sprawdzić doświadczalnie nikt nie przekonuje, że prawda leży pośrodku.
Przekonuje wtedy, kiedy nie da się tego sprawdzić i uważa, że to akurat on ma rację. Co jednak nie jest niczym niezwykłym, gdyż każdy uważa, że akurat jego poglądy są jedyne właściwe i prawdziwe, ale nie ma się co dziwić, bo nikt nie wybierze sobie na swoje poglądów, z którymi się nie zgadza.

Problem w tym, że w przypadku wątpliwości moralnych, duchowych i religijnych nigdy nie będzie wiadomo. Nawet zakładając, że jest jakieś życie po śmierci, w którym się dowiemy, to dla żyjących na ziemi to poznanie nie będzie możliwe. Dlatego nie wiemy gdzie jest prawda, ani gdzie leży, ani czy naprawdę rządzą nami prawa fizyki, które odkryliśmy.

Nawet jeśli wszystko co znamy na to wskazuje. 

Ilustracja: Agata Morzyk, https://www.instagram.com/agata.morzyk/ 

Oglądaliście Przyjaciół? W czwartym sezonie jest taki odcinek, gdy Ross i Emily planują ślub. Dzień przed uroczystością, nagle okazuje się, że budynek, w którym ma odbyć się ceremonia jest w trakcie rozbiórki. Emily, po rozmowie z Monicą chce przełożyć ślub, jednak Ross absolutnie nie bierze tego pod uwagę. Kłócą się, Emily wybiega, a Ross idzie porozmawiać z Monicą. I podczas ich rozmowowy ma miejsce taki dialog: 

- Ross, od jak dawna planujesz ten ślub? - Nie wiem, od miesiąca? 

- Emily prawdopodobnie planuje go odkąd miała pięć lat! (...) My tak robiłyśmy! Marzyłyśmy o idealnym ślubie... W idealnym miejscu... Z idealnym czterowarstwowym tortem... Z malutkimi figurkami na czubku... 

Przypomniał mi się ten fragment, ponieważ ja miałam tak samo. Od dziecka uwielbiałam to wszystko co związane ze ślubami. Niczym Jennifer Lopez w Powiedz tak. Oglądałam więc ślubne inspiracje na pintereście, zapisywałam, marzyłam. Widziałam naprawdę, naprawdę wiele sukni ślubnych. Nawet je szyłam zawodowo i szczerze to kochałam... 

Jednak odkąd pamiętam było coś, co kładło się cieniem na tym pięknym śnie... Od zawsze bałam się swojego ślubu. A raczej wiedziałam, że będzie to dla mnie tak ważne i stresujące, że byłam przerażona tym stresem, którego jeszcze nie było. 

Tak, stresował mnie stres. Kto nigdy nie był w tym zamkniętym kole, ten prawdopodobnie tego nie pojmie. Gdy się zaręczyłam, a tym samym ślub i wesele przestały być tylko mglistym marzeniem, a nieuchronną perspektywą, lęk pojawił się szybciej niż później. 

Dlatego dzisiaj chciałabym przybić piątkę tym wszystkim dziewczynom i kobietom, których własne śluby stresują, powiedzieć, że nie jesteście same, a także wyjaśnić sobie i Wam skąd być może się ten cały niepokój bierze. 


Perfekcyjna, nienaganna, nieskazitelna, doskonała.... 

To tylko niektóre z określeń, które pojawiają się w większości ślubnych artykułów. Kiedyś pokazywałam Wam na instagramie screeny z artykułów, które używały dokładnie takich słów, aby opisać to jak powinna wyglądać kobieta w dniu ślubu. "Nie tylko staranny makijaż, świetne upięcie, nienaganna stylizacja..." Oczywiście musi mieć też nieskazitelne paznokcie, zadbane stopy, włosy i cerę. Wszystko na tip top. 

Nie wiem jakie są uczucia innych czytających to (podzielcie się w komentarzach), ale ja wpadałam w mini panikę. No bo co jeśli tego dnia wyskoczy mi pryszcz na czole, albo będę mieć bad hair day, albo odpryśnie mi lakier, albo przeoczę ten jeden włosek koło brwi, albo wzruszę się i rozmażę makijaż?! Przecież wtedy nie będę już idealna, nienaganna i nieskazitelna. Będę dokładnie odwrotna! Czyli niedoskonała, zaniedbana, naganna... Czyż nie? 

Może brzmi to jak przerysowany obraz. A może to rozgrywa się poza świadomością, a tym bardziej chęciami? 


6 miesięcy, 3 miesiące, miesiąc, dwa tygodnie, tydzień, trzy dni, dzień przed ślubem... 

Czyli rozpiska wszystkich zabiegów, które koniecznie musisz wykonać przed ślubem. Pilnuj kalendarza, ustaw przypomnienia i NIE PRZEOCZ NICZEGO, bo oczywiście potem będzie za późno! 

Wiecie, ja lubię planować, excel to totalnie najlepszy program jaki stworzyła ludzkość. Ale podczas planowania wesela okazało się, że rzeczy, o których trzeba pamiętać jest tyle, że za każdym razem, gdy K. pytał "czy nie musimy czegoś załatwić?" ściskał mi się żołądek. 

Dokumenty w urzędzie, w kościele, akty chrztu, nauki, przymiarki, spotkania, umowy, próbne fryzury, makijaże, sesje, a wszystko w odpowiednim dla harmonogramu momencie! 

A do tego dokładał się jeszcze harmonogram zabiegów pielęgnacyjnych, bo przecież tego dnia musisz być nieskazitelna! Ale to opisałam już w akapicie wyżej... 


Tego nie rób! 

Obok setek artykułów jak i co zrobić, żeby wszystko było idealnie pojawia się też cały szereg tytułów krzyczących czego nie robić. 

"10 błędów panny młodej", "Tego nigdy nie rób na swoim weselu", "15 rzeczy, które mogą zdenerwować gości", "Tego nie chcesz usłyszeć na swoim weselu"... 

Oczywiście, bo poza przekazem podprogowym w postaci przekonywania jaka doskonała musisz być tego dnia otrzymujemy jeszcze wypunktowaną wizję katastrof, które mogą się zdarzyć. Oczywiście się nimi nie przejmuj, ale oczywiście weź to wszystko pod uwagę, bo podobno im więcej kontrolujesz - tym mniej się stresujesz... Czyżby? 


Zmień się! 

Wróćmy jeszcze raz do wyglądu, bo jednak to najbardziej poczytny temat ślubny. Ale tym razem z grubej rury. 

Dieta przed ślubem, jak nie przytyć. Schudnij NAWET 10 kg. Medycyna estetyczna przed ślubem to dobry plan! 

Tutaj naprawdę opadają mi już ręce, nie wiem co napisać i chyba zaraz otworzę nachosy i butelkę wina...  Nie zapytam skąd pojawił się ten cały pomysł odchudzania "do ślubu", bo doskonale wiem. Każda kobieta chce być piękna. Zwłaszcza w tym dniu. Zwłaszcza, gdy zaprosiła mnóstwo gości, wszyscy na nią patrzą i zatrudniła fotografa, który od rana do nocy będzie jej robił tysiące zdjęć. 

Tylko czy motywacja pt. "chcę schudnąć do ślubu" naprawdę jest zdrowa i dobra? Moim zdaniem nie. 

Postaram się tutaj być bardzo delikatna i ostrożna, ponieważ nie chcę, żeby ktoś mnie posądził o fat shaming, albo żeby zrobiło mu się przykro, ale też nie będę ukrywać swojej opinii. 
Otyłość jest chorobą, którą należy leczyć. A także spora nadwaga jest problemem, który może powodować inne choroby i problemy ze zdrowiem. Nie należy tego lekceważyć i przekonywać, że można być otyłym i to jest super. Dbanie o siebie, dbanie o swoją sylwetkę, ale przede wszystkim o swoje ZDROWIE jest niesamowicie ważne! Artykuły mówiące o tym żeby zdrowo się odżywiać i ćwiczyć mają rację, ale te które mówią, żeby robić to "do ślubu" są okropne i głupie. 

Kochana kobieto, dbaj o siebie, ale zawsze. Nie tylko i nie zwłaszcza ze względu na ślub. Mordercza dieta i wyciskające siódme poty treningi tylko po to by dobrze wyglądać w tym jednym dniu nie są dobrą motywacją i mogą się bardzo źle skończyć. 

Nie jestem dietetykiem, czy trenerką dlatego nie chcę kontynuować tematu, na który nie mam odpowiedniej wiedzy. Ale co z tym wszystkim, gdy już ten ślubny deadline minie? 

Druga sprawa, że obserwując ślubne metamorfozy widzę, że po spektakularnym wyszczupleniu przed ślubem, następuje efekt jojo, albo zwyczajne rozluźnienie restrykcji, powrót do normalnej wagi, albo lekkiej nadwagi. Nierzadko też wiele kobiet zachodzi w niedługim czasie w ciążę co też mocno wpływa na zmianę jej sylwetki. I być może stąd te wszystkie stereotypy, że kobiety przestają o siebie dbać po ślubie. Czemu też wcale się nie dziwię. Nakładamy na siebie wymagania nie do spełnienia, mężczyźni, albo inne kobiety zaczynają traktować to jako normę i wręcz tego od nas wymagać. A przecież nikt nie jest idealny! A już na pewno nie cały czas. 

A teraz plastikowa wisienka na tym zgniłym torcie. Medycyna estetyczna i wszystkie absurdalne zabiegi, które się wykonuje, a o których w normalnych okolicznościach nawet byś nie pomyślała. 

Redukcja tkanki tłuszczowej i celulitu, opalanie natryskowe, wybielanie zębów, depilacja laserowa... 

Ja tego nie wymyślam, o wszystkim czytałam. 
I żeby nie było, jeśli ktoś chce, ma ochotę, potrzebę, pieniądze - medycyna estetyczna jest ok! Ale medycyna estetyczna tylko dlatego, żeby w dniu ślubu wyglądać jak ktoś kim w gruncie rzeczy na codzień nie jesteśmy to dla mnie lekka przesada. 
A zwłaszcza jeśli myślimy o tym tylko dlatego, że ślubne fora są pełne opisów tego, że wszystkie dziewczyny to robią. 

Szczerze mówiąc sama myślałam o wybieleniu zębów właśnie "do ślubu". Ale teraz widzę jak bardzo zrobiłabym to, bo jestem podatna na wpływy "musisz być tego dnia gwiazdą i musisz być NAJPIĘKNIEJSZA". 


Kiedy bycie szczęśliwym przestało wystarczać? 

Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że ten tekst wyjdzie taki długi. Jest tu jeszcze tak wiele tematów, o które nawet nie zahaczyłam. O to, że rodzina, czy znajomi też mają wobec nas jakieś oczekiwania, o tym, że portale ślubne piszą obrzydliwe głupoty w dziale "psychologia" i o najważniejszym, że bardzo łatwo w tej gonitwie zgubić najważniejsze. 

Każdy człowiek ma prawo marzyć o tym, żeby mieć piękny ślub i wesele, powinien też mieć prawo je zrealizować. To że chce się mieć piękną oprawę ślubu nie jest złe. Nie ma dobrych i złych przygotowań, bo komuś zależy na dokładnie takich kwiatach, a komuś innemu nie. To wszystko jest ok. (Chociaż złe przygotowania też mogą być np. gdy w ogóle nie zdążysz poznać partnera_ki przed ślubem) 

To, że chcesz pojechać zabytkowym samochodem, a obrączki będą na mchu w małej szklarni z ikea nie znaczy, że nie zależy ci na przyszłym małżeństwie. I odwrotnie. Jeśli nie chcesz wystawnego wesela na 200 osób nie równa się temu, że nie chcesz pokazać światu swojego szczęścia. To są dwie całkiem różne rzeczy. 

Ważne jest jednak to, żeby naprawdę skupić się na tej drugiej osobie. Na tym małżeństwie. Na tej Nowej Drodze Życia, której nam wszyscy gratulują i życzą. Bo bez tego rzeczywiście może nas czekać "depresja poślubna". 


Feministycznym słowem zakończenia 

Wiecie co mnie najbardziej w tym wszystkim boli i oburza? Że cały ten bajzel jest zrzucany na kobiety. To one planują te śluby i wesela, to dla nich są pisane te artykuły. Dla nich pisze się nawet porady "jak włączyć narzeczonego w przygotowania". Przecież to absurd. Od kobiet wymaga się, aby były nieskazitelne, doskonałe, idealne etc, a od mężczyzny wymaga się... aby przyszedł. Nikt nie narzuca, że ma mieć nienaganne paznokcie, czy żeby robił olejowanie włosów tydzień przed ślubem. 

Po moim story na instagramie dostałam sporo wiadomości od dziewczyn/kobiet, które czują tak jak ja, którym też jest ciężko, które nie mają siły na te wszystkie wymagania. Ale dostałam też wiadomość od mężczyzny, którą odebrałam mniej więcej tak "co się przejmujesz, facet i tak nie zauważy"... 

I to jest kolejny cios. Świat kobiety nie kręci się wokół faceta, który ma zauważyć lub nie. W gruncie rzeczy myślę, że ja planując wybielanie zębów myślałam o zdjęciach ślubnych, a nie o tym żeby podobało się K. 

Ale skoro nie planowałam robić tego "dla niego", a mnie od planowania mdliło, to dla kogo to robiłam? 


Refleksja poślubna

Pierwotną wersję tego tekstu napisałam będąc prawie rok przed ślubem. Dzisiaj jestem ponad rok po, i z pewnością mogę stwierdzić, że było to jedno z najbardziej stresujących wydarzeń w moim życiu. Z perspektywy czasu nie żałuję tego, że było dla mnie tak ważne, że się przejmowałam i starałam się żeby wszystko było pięknie i idealnie. Naprawdę, dzisiaj niewiele bym zmieniła. Żałuję jednak, że przez stres, który mi towarzyszył nie mogłam się cieszyć tym wszystkim w pełni. Że na wybieranie sukni ślubnej cieniem kładło się prawie dwukrotne zasłabnięcie. Oczywiście z nerwów. 

Szkoda, że ostatnie próby pierwszego tańca, na którym naprawdę bardzo mi zależało i który wspominam jako jedno z fajniejszych przeżyć tego dnia, były naznaczone bólem brzucha, osłabieniem i spięciem. Nie inaczej jak ze stresu. 

Jest mi szkoda, że dzień, który był dla mnie tak ważny, i na który tak czekałam, był okupiony takim cierpieniem, bo tak właśnie postrzegam ten stres, który towarzyszył mi przez wiele miesięcy wcześniej i jeszcze trochę później. Myślę, że w dużej mierze wynikał on z tego jaką jestem osobą, ale z pewnością duży wpływ miała na to presja społeczna, tak bardzo obecna w mediach i wszędzie wokół. Czy można coś z tym zrobić? Nie wiem. 
Ale chciałabym przekazać wszystkim kobietom, które miały tak samo, albo podobnie, albo jeszcze bardziej, że nie są w tym same. 

Dajcie znać jak Wy przetrwaliście swoje przygotowania ślubne.  


Mam wrażenie, że to pytanie w pierwszym wrażeniu, wydaje się bardzo filozoficzne. Ale tylko gdy patrzymy na jego pierwszą część, która brzmi „czy jestem tym kim jestem”. Można tutaj wypłynąć na szerokie wody filozofii. Ale nie będziemy tego dzisiaj robić. Zamiast tego skupimy się na drugiej części, która w oderwaniu od pierwszej nabiera zupełnie innego sensu - „czy jestem tym kim chcę być?”

W mojej głowie ten temat wydaje się dosyć jasny, ale kiedy zapisuję swoje myśli, dostrzegam zupełnie nowe sensy tego zdania, więc wyglada na to, że będę miała do napisania więcej niż pierwotnie zakładałam.

Czy jestem tym kim chcę być? Jednym z wielu znaczeń tego pytania jest zastanowienie się nad tym, czy dążę do osoby, którą chciałbym być. Każdy człowiek ma w swojej głowie kilka obrazów siebie. Psychologia nazywa je „ja realnym, idealnym i powinnościowym”. Ja realne - to informacje o tym jacy jesteśmy, powinnościowe, to obraz przekonań o swoich obowiązkach i powinnościach. Ale dzisiaj chciałabym przywołać to trzecie - „ja idealne” . To wizja tego jaką osobą chciałoby się być. Duże rozdźwięki pomiędzy ja realnym, a idealnym prowadzi do depresji, smutku i rozczarowania sobą. Tego się nauczyłam na psychologii społecznej. I bardzo bym nie chciała nikogo wpędzić w smutek i rozczarowanie sobą, ale myślę, że zastanowienie się nad tym kim chcę być i jak daleko jestem od tej osoby może pomóc obrać dobry kierunek.
Czy ta osoba, którą teraz jestem jest na dobrej drodze żeby zostać tą osobą, którą chcę być?

Czy jestem tym kim chcę być? Ma też kolejne znaczenie. Ale wydaje mi się, że najlepiej je oddaje tekst, na który trafiłam na pintereście. Jak widać - tematy leżą na ulicy. Albo, w tym przypadku, na tablicy. You are what you do, not what you say you'll do. Czyli jesteś tym, co robisz, a nie tym, co mówisz, że zrobisz. I w tym sensie spójrzmy na pytanie, czy jestem tym kim chcę być? Z jednej strony wydaje mi się, że tak. Że nasze marzenia i plany mówią o tym kim jesteśmy. To, że ktoś chciałaby pojechać do Afryki i kopać studnie, budować domy i uczyć dzieci, mówi coś o tej osobie. I jest to coś innego niż plan zostania influencerem. Nie wartościuję tych rzeczy, podaję po prostu skrajności, żeby zobrazować, że odmienne pragnienia tych dwóch osób mówią o tym kim są.
Z drugiej jednak strony, to tylko słowa. Albo plany. Ciężko oceniać po chęciach. Jak to mówią, dobrymi chęciami… Nie lubię tego powiedzenia. Zakłada, że dobre chęci prowadzą do złych skutków. A tak nie musi być. Mogą prowadzić do dobrych skutków, albo do złych albo do neutralnych. Natomiast czy dobre moralnie skutki może przynieść coś zrobione ze złymi intencjami? To dosyć znany przykład w etyce - osoby, która chciała kogoś otruć, ale w wyniku jakichś czynników, zamiast zabić, pomogła wyleczyć. No i jak ocenić taki czyn?
Czy ktoś kto chce otruć jest trucicielem? A czy ktoś kto chce być lekarzem jest lekarzem?

Wyszło dosyć filozoficznie i skomplikowanie. Tak też bywa. Jak zwykle nie mam tutaj gotowych odpowiedzi, ale temat wydaje mi się ciekawy, warty rozważenia i mimo wszystko zmieniający coś w życiu. Zwłaszcza, jeśli odpowiemy sobie na to pytanie przecząco.

A Ty jak uważasz? Jesteś tym, kim chcesz być? 


Opowiadałam Wam kiedyś o tym, że lubię próbować nowych rzeczy. Nie kulinarnych. Ale bardziej życiowych. Nowe hobby, albo jakiś kierunek rozwoju. I wielokrotnie, dzięki temu miałam okazję spotkać się z komentarzami, że jest „za późno”. Nie tyle za późno żeby zacząć, ale za późno, żeby w tej dziedzinie „coś” osiągnąć. Tylko czym jest to „coś” i czy zawsze chodzi o to, żeby to osiągnąć?

Pamiętam, że takie komentarze na pewno pojawiały się w kontekście ćwiczeń fizycznych, konkretnie baletu, którego zawsze chciałam spróbować i gry na pianinie. Prawdopodobnie dlatego, że tak już się utarło, że najlepsi profesjonaliści w tych dziedzinach naprawdę zaczynali jako małe dzieci. Tylko co z tego? Czy jak ktoś dorosły postanawia wybrać się na lekcje tenisa to słyszy komentarze „po co tam idziesz? I tak nie wygrasz już US Open” No nie. Dlaczego jest więc tak z innymi dziedzinami?
I dlaczego w ogóle ktoś zakłada, że celem robienia wszystkiego musi być osiągnięcie w tym mistrzostwa świata?
Prawda jest taka, że jednak baaaardzo niewiele osób zostaje mistrzami świata w czymkolwiek. Czy to znaczy, że nie warto było próbować? Albo, że nic nie osiągnęli?
Moją idolką w dziedzinie robienia rzeczy „za późno” jest Dominika Nahajowska z White Point Shoes. To jej blog zmotywował mnie żeby w wieku 22 lat wybrać się na pierwsze lekcje baletu, co zawsze było moim marzeniem. Oczywiście okazałam się totalną parówą. Co więcej… nie spodobało mi się. Ale czy to znaczy, że nie było warto? Jasne, że było! Przynajmniej mogę Wam dzisiaj napisać, że zawsze chciałam, poszłam i spróbowałam. Zamiast zastanawiać się jak by to było i pluć sobie w brodę.

Całe to podejście „jest już za późno”, mimo, że wiem jak bardzo głupie, wpływa na psychikę bardzo mocno. Miałam przez nie wiele chwil wątpliwości. Na przykład gdy zapisywałam się na studia. Co wydaje mi się w ogóle absurdalne biorąc pod uwagę, że robiłam to w wieku 26 lat, nie 86. Ale to przekonanie jest mocne. I łączy się z tym, że perspektywa spędzenia AŻ 5 lat brzmi nie najlepiej. A może nie tyle te pięć lat, co świadomość, że skończę studia już po trzydziestce. Zwłaszcza, że koleżanki z mojego rocznika zdążyły już studia pokończyć. A co jeśli mi się nie spodoba i stracę kolejny rok? To wszystko zniechęcało i sprawiało, że nie chciałam w ogóle zaczynać. 

Jednak jeśli nic nie zmienisz, nic się nie zmieni. Plucie sobie w brodę, że nie zaczęło się robić czegoś wcześniej też nic nie zmieni. Można tylko stracić czas i w efekcie zacząć jeszcze później, albo nigdy. Bo „już się nie opłaca”. To w ogóle okropne podejście.
Ale przeczytałam kiedyś taką radę, która bardzo mocno na mnie wpłynęła, więc puszczam ją dalej w świat.

Nie rezygnuj z celu, tylko dlatego, że wymaga czasu. Czas i tak upłynie.

I tak samo było ze studiami. Za te cztery lata i tak będę miała 31 lat, ale do wyboru mam to, albo mieć 31 i skończone studia. 

Starsze posty Strona główna

O mnie

Chcę kiedyś spojrzeć wstecz i powiedzieć, że 'Napisałam dobrą historię'. Próbuję zrozumieć życie.

Obserwuj

Popularne

  • Czy jestem tym kim jestem, czy tym kim chcę być?
    Mam wrażenie, że to pytanie w pierwszym wrażeniu, wydaje się bardzo filozoficzne. Ale tylko gdy patrzymy na jego pierwszą część, która brzmi...
  • Czy dobrze jest się nie kłócić?
    Ostatnio ktoś mnie zapytał „Czy jak się nie kłócimy to dobrze, czy niedobrze?” . I chociaż większość swojej działalności w internecie opiera...
  • Co Ty chcesz w życiu osiągnąć?
    Znacie te wszystkie listy pod tytułem 30 rzeczy do zrobienia przed 30 ? Cóż, dzisiaj są moje ostatnie dwudzieste urodziny, trzydziestka zap...
  • Związek jest jak ogród
    Nie lubię określenia, że małżeństwo to jest ciężka harówka w polu, w pełnym słońcu. Moim zdaniem nie powinno tak być, choć czasem pewnie jes...
  • Moja wakacyjna przygoda
    Gdy zastanawiam się jaki jest mój ulubiony sposób wypoczywania, z dumą myślę sobie, że jestem w tym temacie bardzo elastyczna. Mogę pojechać...
  • Za późno, żeby coś osiągnąć
    Opowiadałam Wam kiedyś o tym, że lubię próbować nowych rzeczy. Nie kulinarnych. Ale bardziej życiowych. Nowe hobby, albo jakiś kierunek rozw...

Kategorie

  • Filozofia 3
  • Kłótnie 1
  • Motywacja 3
  • O mnie 2
  • Podróże 1
  • Polecane 3
  • Relacje 5
  • Ślub 2
  • Terapia 1
  • Wspomnienia 1
  • Życie 11

Kontakt

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

Obsługiwane przez usługę Blogger.

Archiwum

  • ▼  2025 (1)
    • ▼  lutego 2025 (1)
      • Czy dobrze jest się nie kłócić?
  • ►  2024 (2)
    • ►  sierpnia 2024 (1)
    • ►  marca 2024 (1)
  • ►  2023 (4)
    • ►  lipca 2023 (2)
    • ►  maja 2023 (1)
    • ►  stycznia 2023 (1)
  • ►  2022 (12)
    • ►  listopada 2022 (2)
    • ►  października 2022 (6)
    • ►  września 2022 (1)
    • ►  sierpnia 2022 (3)
  • Strona główna

Copyright © Dorota Marzec. Designed by OddThemes