Dorota Marzec
  • Główna
  • O mnie
  • Życie
  • Relacje
  • Motywacja
  • Instagram
  • Kontakt

Ilustracja: Agata Morzyk, https://www.instagram.com/agata.morzyk/ 

Oglądaliście Przyjaciół? W czwartym sezonie jest taki odcinek, gdy Ross i Emily planują ślub. Dzień przed uroczystością, nagle okazuje się, że budynek, w którym ma odbyć się ceremonia jest w trakcie rozbiórki. Emily, po rozmowie z Monicą chce przełożyć ślub, jednak Ross absolutnie nie bierze tego pod uwagę. Kłócą się, Emily wybiega, a Ross idzie porozmawiać z Monicą. I podczas ich rozmowowy ma miejsce taki dialog: 

- Ross, od jak dawna planujesz ten ślub? - Nie wiem, od miesiąca? 

- Emily prawdopodobnie planuje go odkąd miała pięć lat! (...) My tak robiłyśmy! Marzyłyśmy o idealnym ślubie... W idealnym miejscu... Z idealnym czterowarstwowym tortem... Z malutkimi figurkami na czubku... 

Przypomniał mi się ten fragment, ponieważ ja miałam tak samo. Od dziecka uwielbiałam to wszystko co związane ze ślubami. Niczym Jennifer Lopez w Powiedz tak. Oglądałam więc ślubne inspiracje na pintereście, zapisywałam, marzyłam. Widziałam naprawdę, naprawdę wiele sukni ślubnych. Nawet je szyłam zawodowo i szczerze to kochałam... 

Jednak odkąd pamiętam było coś, co kładło się cieniem na tym pięknym śnie... Od zawsze bałam się swojego ślubu. A raczej wiedziałam, że będzie to dla mnie tak ważne i stresujące, że byłam przerażona tym stresem, którego jeszcze nie było. 

Tak, stresował mnie stres. Kto nigdy nie był w tym zamkniętym kole, ten prawdopodobnie tego nie pojmie. Gdy się zaręczyłam, a tym samym ślub i wesele przestały być tylko mglistym marzeniem, a nieuchronną perspektywą, lęk pojawił się szybciej niż później. 

Dlatego dzisiaj chciałabym przybić piątkę tym wszystkim dziewczynom i kobietom, których własne śluby stresują, powiedzieć, że nie jesteście same, a także wyjaśnić sobie i Wam skąd być może się ten cały niepokój bierze. 


Perfekcyjna, nienaganna, nieskazitelna, doskonała.... 

To tylko niektóre z określeń, które pojawiają się w większości ślubnych artykułów. Kiedyś pokazywałam Wam na instagramie screeny z artykułów, które używały dokładnie takich słów, aby opisać to jak powinna wyglądać kobieta w dniu ślubu. "Nie tylko staranny makijaż, świetne upięcie, nienaganna stylizacja..." Oczywiście musi mieć też nieskazitelne paznokcie, zadbane stopy, włosy i cerę. Wszystko na tip top. 

Nie wiem jakie są uczucia innych czytających to (podzielcie się w komentarzach), ale ja wpadałam w mini panikę. No bo co jeśli tego dnia wyskoczy mi pryszcz na czole, albo będę mieć bad hair day, albo odpryśnie mi lakier, albo przeoczę ten jeden włosek koło brwi, albo wzruszę się i rozmażę makijaż?! Przecież wtedy nie będę już idealna, nienaganna i nieskazitelna. Będę dokładnie odwrotna! Czyli niedoskonała, zaniedbana, naganna... Czyż nie? 

Może brzmi to jak przerysowany obraz. A może to rozgrywa się poza świadomością, a tym bardziej chęciami? 


6 miesięcy, 3 miesiące, miesiąc, dwa tygodnie, tydzień, trzy dni, dzień przed ślubem... 

Czyli rozpiska wszystkich zabiegów, które koniecznie musisz wykonać przed ślubem. Pilnuj kalendarza, ustaw przypomnienia i NIE PRZEOCZ NICZEGO, bo oczywiście potem będzie za późno! 

Wiecie, ja lubię planować, excel to totalnie najlepszy program jaki stworzyła ludzkość. Ale podczas planowania wesela okazało się, że rzeczy, o których trzeba pamiętać jest tyle, że za każdym razem, gdy K. pytał "czy nie musimy czegoś załatwić?" ściskał mi się żołądek. 

Dokumenty w urzędzie, w kościele, akty chrztu, nauki, przymiarki, spotkania, umowy, próbne fryzury, makijaże, sesje, a wszystko w odpowiednim dla harmonogramu momencie! 

A do tego dokładał się jeszcze harmonogram zabiegów pielęgnacyjnych, bo przecież tego dnia musisz być nieskazitelna! Ale to opisałam już w akapicie wyżej... 


Tego nie rób! 

Obok setek artykułów jak i co zrobić, żeby wszystko było idealnie pojawia się też cały szereg tytułów krzyczących czego nie robić. 

"10 błędów panny młodej", "Tego nigdy nie rób na swoim weselu", "15 rzeczy, które mogą zdenerwować gości", "Tego nie chcesz usłyszeć na swoim weselu"... 

Oczywiście, bo poza przekazem podprogowym w postaci przekonywania jaka doskonała musisz być tego dnia otrzymujemy jeszcze wypunktowaną wizję katastrof, które mogą się zdarzyć. Oczywiście się nimi nie przejmuj, ale oczywiście weź to wszystko pod uwagę, bo podobno im więcej kontrolujesz - tym mniej się stresujesz... Czyżby? 


Zmień się! 

Wróćmy jeszcze raz do wyglądu, bo jednak to najbardziej poczytny temat ślubny. Ale tym razem z grubej rury. 

Dieta przed ślubem, jak nie przytyć. Schudnij NAWET 10 kg. Medycyna estetyczna przed ślubem to dobry plan! 

Tutaj naprawdę opadają mi już ręce, nie wiem co napisać i chyba zaraz otworzę nachosy i butelkę wina...  Nie zapytam skąd pojawił się ten cały pomysł odchudzania "do ślubu", bo doskonale wiem. Każda kobieta chce być piękna. Zwłaszcza w tym dniu. Zwłaszcza, gdy zaprosiła mnóstwo gości, wszyscy na nią patrzą i zatrudniła fotografa, który od rana do nocy będzie jej robił tysiące zdjęć. 

Tylko czy motywacja pt. "chcę schudnąć do ślubu" naprawdę jest zdrowa i dobra? Moim zdaniem nie. 

Postaram się tutaj być bardzo delikatna i ostrożna, ponieważ nie chcę, żeby ktoś mnie posądził o fat shaming, albo żeby zrobiło mu się przykro, ale też nie będę ukrywać swojej opinii. 
Otyłość jest chorobą, którą należy leczyć. A także spora nadwaga jest problemem, który może powodować inne choroby i problemy ze zdrowiem. Nie należy tego lekceważyć i przekonywać, że można być otyłym i to jest super. Dbanie o siebie, dbanie o swoją sylwetkę, ale przede wszystkim o swoje ZDROWIE jest niesamowicie ważne! Artykuły mówiące o tym żeby zdrowo się odżywiać i ćwiczyć mają rację, ale te które mówią, żeby robić to "do ślubu" są okropne i głupie. 

Kochana kobieto, dbaj o siebie, ale zawsze. Nie tylko i nie zwłaszcza ze względu na ślub. Mordercza dieta i wyciskające siódme poty treningi tylko po to by dobrze wyglądać w tym jednym dniu nie są dobrą motywacją i mogą się bardzo źle skończyć. 

Nie jestem dietetykiem, czy trenerką dlatego nie chcę kontynuować tematu, na który nie mam odpowiedniej wiedzy. Ale co z tym wszystkim, gdy już ten ślubny deadline minie? 

Druga sprawa, że obserwując ślubne metamorfozy widzę, że po spektakularnym wyszczupleniu przed ślubem, następuje efekt jojo, albo zwyczajne rozluźnienie restrykcji, powrót do normalnej wagi, albo lekkiej nadwagi. Nierzadko też wiele kobiet zachodzi w niedługim czasie w ciążę co też mocno wpływa na zmianę jej sylwetki. I być może stąd te wszystkie stereotypy, że kobiety przestają o siebie dbać po ślubie. Czemu też wcale się nie dziwię. Nakładamy na siebie wymagania nie do spełnienia, mężczyźni, albo inne kobiety zaczynają traktować to jako normę i wręcz tego od nas wymagać. A przecież nikt nie jest idealny! A już na pewno nie cały czas. 

A teraz plastikowa wisienka na tym zgniłym torcie. Medycyna estetyczna i wszystkie absurdalne zabiegi, które się wykonuje, a o których w normalnych okolicznościach nawet byś nie pomyślała. 

Redukcja tkanki tłuszczowej i celulitu, opalanie natryskowe, wybielanie zębów, depilacja laserowa... 

Ja tego nie wymyślam, o wszystkim czytałam. 
I żeby nie było, jeśli ktoś chce, ma ochotę, potrzebę, pieniądze - medycyna estetyczna jest ok! Ale medycyna estetyczna tylko dlatego, żeby w dniu ślubu wyglądać jak ktoś kim w gruncie rzeczy na codzień nie jesteśmy to dla mnie lekka przesada. 
A zwłaszcza jeśli myślimy o tym tylko dlatego, że ślubne fora są pełne opisów tego, że wszystkie dziewczyny to robią. 

Szczerze mówiąc sama myślałam o wybieleniu zębów właśnie "do ślubu". Ale teraz widzę jak bardzo zrobiłabym to, bo jestem podatna na wpływy "musisz być tego dnia gwiazdą i musisz być NAJPIĘKNIEJSZA". 


Kiedy bycie szczęśliwym przestało wystarczać? 

Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że ten tekst wyjdzie taki długi. Jest tu jeszcze tak wiele tematów, o które nawet nie zahaczyłam. O to, że rodzina, czy znajomi też mają wobec nas jakieś oczekiwania, o tym, że portale ślubne piszą obrzydliwe głupoty w dziale "psychologia" i o najważniejszym, że bardzo łatwo w tej gonitwie zgubić najważniejsze. 

Każdy człowiek ma prawo marzyć o tym, żeby mieć piękny ślub i wesele, powinien też mieć prawo je zrealizować. To że chce się mieć piękną oprawę ślubu nie jest złe. Nie ma dobrych i złych przygotowań, bo komuś zależy na dokładnie takich kwiatach, a komuś innemu nie. To wszystko jest ok. (Chociaż złe przygotowania też mogą być np. gdy w ogóle nie zdążysz poznać partnera_ki przed ślubem) 

To, że chcesz pojechać zabytkowym samochodem, a obrączki będą na mchu w małej szklarni z ikea nie znaczy, że nie zależy ci na przyszłym małżeństwie. I odwrotnie. Jeśli nie chcesz wystawnego wesela na 200 osób nie równa się temu, że nie chcesz pokazać światu swojego szczęścia. To są dwie całkiem różne rzeczy. 

Ważne jest jednak to, żeby naprawdę skupić się na tej drugiej osobie. Na tym małżeństwie. Na tej Nowej Drodze Życia, której nam wszyscy gratulują i życzą. Bo bez tego rzeczywiście może nas czekać "depresja poślubna". 


Feministycznym słowem zakończenia 

Wiecie co mnie najbardziej w tym wszystkim boli i oburza? Że cały ten bajzel jest zrzucany na kobiety. To one planują te śluby i wesela, to dla nich są pisane te artykuły. Dla nich pisze się nawet porady "jak włączyć narzeczonego w przygotowania". Przecież to absurd. Od kobiet wymaga się, aby były nieskazitelne, doskonałe, idealne etc, a od mężczyzny wymaga się... aby przyszedł. Nikt nie narzuca, że ma mieć nienaganne paznokcie, czy żeby robił olejowanie włosów tydzień przed ślubem. 

Po moim story na instagramie dostałam sporo wiadomości od dziewczyn/kobiet, które czują tak jak ja, którym też jest ciężko, które nie mają siły na te wszystkie wymagania. Ale dostałam też wiadomość od mężczyzny, którą odebrałam mniej więcej tak "co się przejmujesz, facet i tak nie zauważy"... 

I to jest kolejny cios. Świat kobiety nie kręci się wokół faceta, który ma zauważyć lub nie. W gruncie rzeczy myślę, że ja planując wybielanie zębów myślałam o zdjęciach ślubnych, a nie o tym żeby podobało się K. 

Ale skoro nie planowałam robić tego "dla niego", a mnie od planowania mdliło, to dla kogo to robiłam? 


Refleksja poślubna

Pierwotną wersję tego tekstu napisałam będąc prawie rok przed ślubem. Dzisiaj jestem ponad rok po, i z pewnością mogę stwierdzić, że było to jedno z najbardziej stresujących wydarzeń w moim życiu. Z perspektywy czasu nie żałuję tego, że było dla mnie tak ważne, że się przejmowałam i starałam się żeby wszystko było pięknie i idealnie. Naprawdę, dzisiaj niewiele bym zmieniła. Żałuję jednak, że przez stres, który mi towarzyszył nie mogłam się cieszyć tym wszystkim w pełni. Że na wybieranie sukni ślubnej cieniem kładło się prawie dwukrotne zasłabnięcie. Oczywiście z nerwów. 

Szkoda, że ostatnie próby pierwszego tańca, na którym naprawdę bardzo mi zależało i który wspominam jako jedno z fajniejszych przeżyć tego dnia, były naznaczone bólem brzucha, osłabieniem i spięciem. Nie inaczej jak ze stresu. 

Jest mi szkoda, że dzień, który był dla mnie tak ważny, i na który tak czekałam, był okupiony takim cierpieniem, bo tak właśnie postrzegam ten stres, który towarzyszył mi przez wiele miesięcy wcześniej i jeszcze trochę później. Myślę, że w dużej mierze wynikał on z tego jaką jestem osobą, ale z pewnością duży wpływ miała na to presja społeczna, tak bardzo obecna w mediach i wszędzie wokół. Czy można coś z tym zrobić? Nie wiem. 
Ale chciałabym przekazać wszystkim kobietom, które miały tak samo, albo podobnie, albo jeszcze bardziej, że nie są w tym same. 

Dajcie znać jak Wy przetrwaliście swoje przygotowania ślubne.  


Mam wrażenie, że to pytanie w pierwszym wrażeniu, wydaje się bardzo filozoficzne. Ale tylko gdy patrzymy na jego pierwszą część, która brzmi „czy jestem tym kim jestem”. Można tutaj wypłynąć na szerokie wody filozofii. Ale nie będziemy tego dzisiaj robić. Zamiast tego skupimy się na drugiej części, która w oderwaniu od pierwszej nabiera zupełnie innego sensu - „czy jestem tym kim chcę być?”

W mojej głowie ten temat wydaje się dosyć jasny, ale kiedy zapisuję swoje myśli, dostrzegam zupełnie nowe sensy tego zdania, więc wyglada na to, że będę miała do napisania więcej niż pierwotnie zakładałam.

Czy jestem tym kim chcę być? Jednym z wielu znaczeń tego pytania jest zastanowienie się nad tym, czy dążę do osoby, którą chciałbym być. Każdy człowiek ma w swojej głowie kilka obrazów siebie. Psychologia nazywa je „ja realnym, idealnym i powinnościowym”. Ja realne - to informacje o tym jacy jesteśmy, powinnościowe, to obraz przekonań o swoich obowiązkach i powinnościach. Ale dzisiaj chciałabym przywołać to trzecie - „ja idealne” . To wizja tego jaką osobą chciałoby się być. Duże rozdźwięki pomiędzy ja realnym, a idealnym prowadzi do depresji, smutku i rozczarowania sobą. Tego się nauczyłam na psychologii społecznej. I bardzo bym nie chciała nikogo wpędzić w smutek i rozczarowanie sobą, ale myślę, że zastanowienie się nad tym kim chcę być i jak daleko jestem od tej osoby może pomóc obrać dobry kierunek.
Czy ta osoba, którą teraz jestem jest na dobrej drodze żeby zostać tą osobą, którą chcę być?

Czy jestem tym kim chcę być? Ma też kolejne znaczenie. Ale wydaje mi się, że najlepiej je oddaje tekst, na który trafiłam na pintereście. Jak widać - tematy leżą na ulicy. Albo, w tym przypadku, na tablicy. You are what you do, not what you say you'll do. Czyli jesteś tym, co robisz, a nie tym, co mówisz, że zrobisz. I w tym sensie spójrzmy na pytanie, czy jestem tym kim chcę być? Z jednej strony wydaje mi się, że tak. Że nasze marzenia i plany mówią o tym kim jesteśmy. To, że ktoś chciałaby pojechać do Afryki i kopać studnie, budować domy i uczyć dzieci, mówi coś o tej osobie. I jest to coś innego niż plan zostania influencerem. Nie wartościuję tych rzeczy, podaję po prostu skrajności, żeby zobrazować, że odmienne pragnienia tych dwóch osób mówią o tym kim są.
Z drugiej jednak strony, to tylko słowa. Albo plany. Ciężko oceniać po chęciach. Jak to mówią, dobrymi chęciami… Nie lubię tego powiedzenia. Zakłada, że dobre chęci prowadzą do złych skutków. A tak nie musi być. Mogą prowadzić do dobrych skutków, albo do złych albo do neutralnych. Natomiast czy dobre moralnie skutki może przynieść coś zrobione ze złymi intencjami? To dosyć znany przykład w etyce - osoby, która chciała kogoś otruć, ale w wyniku jakichś czynników, zamiast zabić, pomogła wyleczyć. No i jak ocenić taki czyn?
Czy ktoś kto chce otruć jest trucicielem? A czy ktoś kto chce być lekarzem jest lekarzem?

Wyszło dosyć filozoficznie i skomplikowanie. Tak też bywa. Jak zwykle nie mam tutaj gotowych odpowiedzi, ale temat wydaje mi się ciekawy, warty rozważenia i mimo wszystko zmieniający coś w życiu. Zwłaszcza, jeśli odpowiemy sobie na to pytanie przecząco.

A Ty jak uważasz? Jesteś tym, kim chcesz być? 


Opowiadałam Wam kiedyś o tym, że lubię próbować nowych rzeczy. Nie kulinarnych. Ale bardziej życiowych. Nowe hobby, albo jakiś kierunek rozwoju. I wielokrotnie, dzięki temu miałam okazję spotkać się z komentarzami, że jest „za późno”. Nie tyle za późno żeby zacząć, ale za późno, żeby w tej dziedzinie „coś” osiągnąć. Tylko czym jest to „coś” i czy zawsze chodzi o to, żeby to osiągnąć?

Pamiętam, że takie komentarze na pewno pojawiały się w kontekście ćwiczeń fizycznych, konkretnie baletu, którego zawsze chciałam spróbować i gry na pianinie. Prawdopodobnie dlatego, że tak już się utarło, że najlepsi profesjonaliści w tych dziedzinach naprawdę zaczynali jako małe dzieci. Tylko co z tego? Czy jak ktoś dorosły postanawia wybrać się na lekcje tenisa to słyszy komentarze „po co tam idziesz? I tak nie wygrasz już US Open” No nie. Dlaczego jest więc tak z innymi dziedzinami?
I dlaczego w ogóle ktoś zakłada, że celem robienia wszystkiego musi być osiągnięcie w tym mistrzostwa świata?
Prawda jest taka, że jednak baaaardzo niewiele osób zostaje mistrzami świata w czymkolwiek. Czy to znaczy, że nie warto było próbować? Albo, że nic nie osiągnęli?
Moją idolką w dziedzinie robienia rzeczy „za późno” jest Dominika Nahajowska z White Point Shoes. To jej blog zmotywował mnie żeby w wieku 22 lat wybrać się na pierwsze lekcje baletu, co zawsze było moim marzeniem. Oczywiście okazałam się totalną parówą. Co więcej… nie spodobało mi się. Ale czy to znaczy, że nie było warto? Jasne, że było! Przynajmniej mogę Wam dzisiaj napisać, że zawsze chciałam, poszłam i spróbowałam. Zamiast zastanawiać się jak by to było i pluć sobie w brodę.

Całe to podejście „jest już za późno”, mimo, że wiem jak bardzo głupie, wpływa na psychikę bardzo mocno. Miałam przez nie wiele chwil wątpliwości. Na przykład gdy zapisywałam się na studia. Co wydaje mi się w ogóle absurdalne biorąc pod uwagę, że robiłam to w wieku 26 lat, nie 86. Ale to przekonanie jest mocne. I łączy się z tym, że perspektywa spędzenia AŻ 5 lat brzmi nie najlepiej. A może nie tyle te pięć lat, co świadomość, że skończę studia już po trzydziestce. Zwłaszcza, że koleżanki z mojego rocznika zdążyły już studia pokończyć. A co jeśli mi się nie spodoba i stracę kolejny rok? To wszystko zniechęcało i sprawiało, że nie chciałam w ogóle zaczynać. 

Jednak jeśli nic nie zmienisz, nic się nie zmieni. Plucie sobie w brodę, że nie zaczęło się robić czegoś wcześniej też nic nie zmieni. Można tylko stracić czas i w efekcie zacząć jeszcze później, albo nigdy. Bo „już się nie opłaca”. To w ogóle okropne podejście.
Ale przeczytałam kiedyś taką radę, która bardzo mocno na mnie wpłynęła, więc puszczam ją dalej w świat.

Nie rezygnuj z celu, tylko dlatego, że wymaga czasu. Czas i tak upłynie.

I tak samo było ze studiami. Za te cztery lata i tak będę miała 31 lat, ale do wyboru mam to, albo mieć 31 i skończone studia. 

To brzmi filozoficznie, wiem. Ale ta myśl wraca do mnie ostatnio co chwilę i czuję dużą potrzebę ubrania jej w słowa.

Myślałam o tym ze względu na pewne zadanie, które się przede mną pojawiło. Co było w nim najważniejsze. I wcale nie to, żeby je bezbłędnie wykonać, ale to żeby je zrozumieć. Kiedy wiemy i rozumiemy dokładnie czego potrzeba, czego się od nas oczekuje, tylko wtedy możemy temu sprostać. Niekonieczne jest nawet znanie odpowiedzi, czy rozwiązania. Ale rozumiejąc zadanie jesteśmy w stanie tych odpowiedzi poszukać. Dlatego zrozumienie nie jest jakąś „połową sukcesu”, jest kluczem. Jest niezbędne. I nawet jeśli wykonamy zadanie dobrze, ale nie zrozumiemy o co w nim chodziło - niczego się nie nauczymy i nie bardzo później będziemy w stanie z tej wiedzy skorzystać.

Ale zrozumienie stawianych problemów to nie wszystko. Na drugim miejscu postawiłabym zrozumienie w związku/relacji. Bez tego ani rusz. Ile ludzi, tyle punktów widzenia, i nie jest to przenośnia, tak naprawdę jest. Każdy patrzy na życie ze swojej perspektywy i zupełnie inaczej widzi świat. Myśle, że kluczem do udanego związku nie jest miłość, ani namiętność, ani nawet pokazanie swojego świata i znalezienie jakiegoś mitycznego „wspólnego języka” czy „patrzenie w tym samym kierunku”. Nie da się zbudować trwałego związku bez zrozumienia drugiego człowieka. Jeśli rozwiązanie kłótni nie polega na zrozumieniu punktu widzenia drugiej osoby to nie jest rozwiązaniem. Nie naprawimy problemu, jeśli po pierwsze nie dowiemy się gdzie on leży, jak się tam znalazł, jeśli nie spróbujemy zaakceptować i zrozumieć, że tam jest.

Zrozumienie, a raczej jego próba jest też kluczem do rozwoju siebie i świata. Kiedy próbuję rozumieć, to szukam odpowiedzi. Kiedy szukam odpowiedzi, rozwijam się. Czy chodzi o lepsze poznanie siebie, swoich reakcji, zachowań, całego backgroundu i worka traum i doświadczeń, który ciągniemy za sobą, czy też zrozumienie jak działa fizyka i świat. Kiedyś strasznie mnie to wkurzało, ale dzisiaj zgadzam się z tym, że fundamentalne pytanie jakie powinien zadawać sobie każdy człowiek jest to „kim jestem?”. Zrozumieć siebie. Poznać co mnie ukształtowało, jak na mnie wpłynęło, co lubię, czego nie lubię, czego chcę od życia, jakim jestem i do jakiego chcę dążyć. Pytanie o to, kim jestem, jest zarazem tak absurdalne i piękne, że chyba muszę o tym napisać kiedyś osobny post.

Ale kiedy już zrozumiem kim jestem mogę spróbować zrozumieć świat który mnie otacza. Socjologię, politykę, gospodarkę, fizykę.

I z tej próby zrozumienia i nazwania biorą się wszelkie odkrycia.

Nie wiem, czy można uznać, że próba zrozumienia jest sensem życia. Ale myślę, że jest to droga ciekawa. I życie poświęcone na zrozumienie siebie, innych ludzi czy działania świata nie może być stracone. 

Czekając u fryzjera byłam świadkiem bardzo osobliwego wydarzenia. Swoją drogą, warto czasem odłożyć telefon, poobserwować i posłuchać ludzi. Otóż Pan na fotelu obok na pytanie „i jak?” odpowiedział: „w ogóle mi się nie podoba! Okropnie.”

Ja przeżyłam szok. Być może Pani fryzjerka też. Czy tak w ogóle można? Czy to jest dozwolone? Cóż to za szaleniec! Nigdy bym nie przypuszczała, że wizyta u fryzjera zakłada taką sytuację, że wolno powiedzieć, że nie jest się zadowolonym. Myślałam, że każdy opowiada, że jest super usatysfakcjonowany, wszystko pięknie i bardzo się podoba, a potem płacze w domu. Ja tak robię. Zawsze. Ale to pewnie kwestia tego, że za każdym razem jestem rozczarowana, że ani moje włosy, ani twarz nie wygląda jak inspiracja, którą pokazuję podczas wizyty u fryzjera.

Myślę, że to jest w ogóle ciekawe podejście. Mówić, jeśli coś mi się nie podoba, a dotyczy mnie. Nie mylić z mówieniem ludziom wszystkiego co się myśli i zawsze, bo w wielu wypadkach nie wypada i ogólnie nikt nie prosił, nie pytał i nie potrzebował.

Ale wróćmy do sytuacji „u fryzjera”. Myślę, że przede wszystkim jest to kwestia wychowania i przekonywania mnie, jako dziewczynki, że muszę dbać o komfort innych. Myśląc o powiedzeniu fryzjerce, że moja fryzura mi się nie podoba ogarnia mnie takie poczucie „a co jeśli będzie jej przykro?”. Moje włosy za jakieś dwa lata odrosną, wydane pieniądze - no trudno. Ale zrobienie przykrości całkowicie obcej Pani… to już za dużo. Jakby ona była zbyt krucha żeby unieść moje niezadowolenie. Skąd to się we mnie wzięło?
Pisząc to, czuję jak bardzo absurdalna jest to sytuacja. To jest jej praca i usługa jaką wykonuje. W zasadzie, gdy o tym myślę jestem przekonana, że ona też wolałaby szczery feedback, żeby ewentualnie coś poprawić, a wówczas ja, zadowolona mogłabym wrócić za jakiś czas znowu. Moje przemilczane niezadowolenie nikogo nie chroni. Nie wprowadza dobra do świata. Jest bezcelowe, a w szerszej perspektywie może się okazać gorsze niż niemiła prawda. W zasadzie kto powiedział, że prawda musi być niemiła. Prawda, to prawda. Nie trzeba od razu krzyczeć „co mi tu Pani zrobiła!?”, można powiedzieć normalnie „w sumie to wolałam dłuższe/krótsze włosy”. Jak się da to może je skróci, a jeśli się nie da, to na przyszłość może zapyta kolejnej osoby trzy razy czy na pewno chce taką długość cięcia.

Ja widząc spadające na podłogę kosmyki wybrałam nie mówienie nic. A szkoda, bo może miałabym teraz fryzurę w jakiej czuję się dokładnie tak jak chciałam. Ale przynajmniej obcej Pani nie jest przykro, co nie? 

Znacie ten schemat? Przydarza Wam się jakieś trudne wydarzenie w życiu. Może być duże albo małe, to nie ma znaczenia, ważne, że w tym momencie jest dla Was dosyć niełatwe do uniesienia. Próbujecie znaleźć jakieś wsparcie, ukojenie. Postanawiacie skorzystać z najprostszego sposobu uwolnienia emocji i nagromadzonego napięcia, czyli po prostu komuś o tym opowiedzieć. Otwieracie się więc przed bliższa lub dalszą osobą i gdy już wyrzucicie wszystko z siebie słyszycie… „Pocieszę cię. Mi się przydarzyło coś gorszego.”

Jest to dla mnie dosyć zaskakujące (chociaż zdarzyło mi się nie raz) i jednocześnie stawiające osobę szukającą wsparcia w niewygodnej pozycji.

Z jednej strony, byłoby to naprawdę nieludzkie w tej sytuacji poczuć „pocieszenie”. Czy ktokolwiek zareagował na to zdanie mówiąc: „och, dziękuję, teraz zrobiło mi się lepiej, że masz gorzej”? Albo: „dziękuję moja sytuacja naprawdę nie jest taka zła w porównaniu z Twoją”? To byłoby wyjątkowo nieempatyczne. Pozostaje, więc… okazać współczucie tej drugiej osobie. I tak z osób, które szukały pocieszenia zostajemy wciągnięci w rolę pocieszyciela.

Jest to też w dużym stopniu zdanie umniejszające trudnościom przeżywanym przez daną osobą. Opowiedzenie przykrej historii wiąże się otwarciem się, poszukiwaniem zrozumienia. A odpowiedzią na to jest „to jeszcze nic, bo JA…” To jasny sygnał, że problemy, które ktoś przeżywa nie są ważne. A już na pewno nie tak ważne jak tej drugiej.

Inna sprawa to, kto w ogóle wartościuje ilość nieprzyjemności w życiu? Czy jest jakaś hierarcha, według której są wypisane wszelkie sposoby, na które można być nieszczęśliwym tak żeby móc obiektywnie ocenić kto tutaj i gdzie ma gorzej? Wiadomo, że nie. A to dlatego, że mamy różne siły, różny bagaż doświadczeń i to co dla jednego nie jest problemem w ogóle, dla innego może być czymś nie do uniesienia.

Myślę, że podstawowym źródłem, dla którego ludzie idą w ten rodzaj „pocieszenia” jest po prostu bezradność. Nie wiedzą jak się zachować, nie nauczono ich okazywać wsparcia. Nie jestem ekspertem, ale kojarzy mi się to z tekstem z dzieciństwa. Kiedy dzieci nie chciały już jeść obiadu mówiono im „jedz, jedz, dzieci w Afryce nie mają”. Swoją drogą na to też ciężko zareagować. „W takim razie zjem, żeby na pewno nie miały”? Niejedna osoba już napisała książkę o złych komunikatach w dzieciństwie.

Jaka byłaby natomiast budująca reakcja na usłyszane trudności? „To musi być dla Ciebie trudne.” Albo: „Przykro mi, że cię to spotyka”. „Czy mogę Ci jakoś pomóc?”. „Jestem tu z Tobą”. Nie macie pojęcia jak bardzo te słowa są pomocne. Wiem, że nauczono nas, że kiedy ktoś przy nas płacze, albo ma gorszy moment, to najlepiej jak najszybciej odwrócić jego uwagę. „Nie płacz, dam Ci ciastko”. Ale te emocje nie znikną zajedzone ciastkiem. Trudne, ciężkie doświadczenia wymagają przeżycia, zrozumienia, wsparcia. Wiem, że łatwiej jest pokazać, że te problemy to właściwie nie są problemy i nie ma co przeżywać. Ale to nikomu nie pomaga. No może poza osobą próbującą w ten sposób udzielić wsparcia. Ale tylko w ten sposób, że więcej nie będzie się jej już zawracało głowy. 



Kiedy prowadziłam poprzedniego bloga napisałam tekst o tym, że nie umiem w social media. Od tamtej pory minęły ponad cztery lata i ani ja, ani social media to nie jest już to samo. 
Kilka lat temu na instagramie pokazywało się głównie jedzenie, kawę i wakacje. Najważniejsze były ładne zdjęcia. Estetyczne, ustawiane godzinami, z dobrymi hashtagami. Dzisiaj wszyscy wiemy, że jest to zupełnie inne miejsce i nikt zdjęciami nic tam już nie osiągnie. Co więcej, platforma podobno stawia teraz na wartościowe treści, nie na obrazki.
Dlatego postanowiłam dać jej drugą szansę.
Ja też jestem teraz inną osobą. Nadal chcę robić rzeczy po swojemu, ale skoro nie umiem „w coś” to chcę się tego nauczyć. Ani to, że coś jest trudne, ani że jest czasochłonne nie jest już dla mnie wymówką, bo czas i tak mija.
Jednak próba zrozumienia tych social mediów zaprowadziła mnie do smutnego wniosku. Świat zrobił się za szybki.

Wiecie ile powinna trwać viralowa rolka na ig? Od 7 do 12 sekund. Podobno dłuższe niewiele osób chce oglądać. Podobno tracą zainteresowanie, nudzą się i scrollują dalej.
Nie jest mi w to ciężko uwierzyć, bo moje zainteresowanie też cieżko jest utrzymać. Jeśli nie zainteresują mnie pierwsze sekundy jakiegoś filmiku, albo jest on zbyt wolny, czy tekst pojawia się wolniej niż jestem w stanie go przeczytać - nudzę się. Tym sposobem, z osoby, która kiedyś czytała książki godzinami, jestem tą, która nudzi się oglądając serial, czy film i sięga po telefon w trakcie. O książkach już nawet nie wspominam, bo nie pamietam kiedy ostatnio przeczytałam którąś od początku do końca. Nie jestem w stanie skupić się dłużej niż jakieś 20 stron.
Ale nie uwierzę, że jestem jedyna.

Problem polega na tym, że jednocześnie chciałabym się rozwijać w kierunku pisania. Ale ludzie nie potrzebują pisania. Potrzebują 7 sekundowych filmików. Nie jestem w stanie przekazać moich przemyśleń w 7 sekund. Nie chcę jednak rezygnować z rozwijania się na instagramie. Świat zrobił się szybki i zmienny zdecydowanie szybciej niż kilka, kilkanaście lat temu. Ale jego zmienność też mnie fascynuje.
Dlatego chciałabym mieć ciastko i zjeść ciastko. Pisać blogi i nagrywać rolki. Przekazać swoje myśli światu, ale zdobyć jego zainteresowanie.
Tak pojawił się pomysł nagrywania ciekawostek o moich studiach. Myślę, że tematy negocjacji, mediacji i komunikacji są ciekawe, wartościowe i z tego co szukałam, są także niszą, która na mnie czeka. Jednocześnie nie wiem czy będę w stanie pisać o nich całe kilkusetwyrazowe teksty. Na drugim roku studiów moja wiedza nie jest na tyle rozbudowana żeby wypełnić nią cały blog. Ale siedmiosekundowe rolki? I owszem. 

Na codzień jestem poważnym, dorosłym człowiekiem. Mam męża, porządek na biurku w pracy i odczytane maile. Regularnie podlewam kwiatki, sprzątam naczynia i ogarniam liczby w excelu. Umiem załatwić sprawy w urzędach, zrobić śniadanie i zdążyć na tramwaj. Ale jednocześnie, dawno nic mnie tak nie ucieszyło jak zakup maszynki do popcornu.

Jest to jedna z tych rzeczy, których totalnie w życiu nie potrzebuję. A jednocześnie daje mi tyle radości, że nie żałuje ani złotówki przeznaczonej na ten zakup. I jest to taka czysta, dziecięca radość. Mówiąc dziecięca, nie mam na myśli jakiegoś głupkowatego cieszenia się z wszystkiego. Chodzi mi raczej o docenienie rzeczy tak prostych, że aż poważnym, dorosłym ludziom nie wypada.

Lubię tę część mnie. Cieszenie się z maszynki do popcornu w tym smutnym, strasznym świecie jest jak promyki słońca po burzy na kempingu. Wtedy, kiedy masz 10 lat i w nosie suszę i katastrofę ekologiczną spowodowaną brakiem wody. Kiedy masz 10 lat i wakacje, deszcz jest ostatnim czego pragniesz. I właśnie w tej szarej nudzie kapiącego deszczu, stukanie kropel powoli ustaje i wychodzi słońce. Powietrze pachnie lasem, krople zaczynają wysychać od przygrzewającego słońca, a ciemne chmury są już tak daleko, że wiesz, że tego dnia nie będzie padać. Nikt cię już nie zamknie pod dachem i za chwilę pobiegniesz grać w piłkarzyki, albo kąpać się w jeziorze i budować tak wielki zamek z piasku, że od wykopywania fosy gołymi rękoma połamią ci się paznokcie.

I właśnie takim promykiem słońca w dorosłym życiu jest dla mnie stukający o blaszkę maszynki popcorn.

Pielęgnuję w sobie tę radość by nadal czuć, że wewnątrz jestem tym samym radosnym dzieciakiem, który wolałby zamek z piasku niż szarą dorosłość pełną rachunków za ogrzewanie i ubezpieczeń samochodowych. Moja babcia, kiedy skończyła 70 lat ogłosiła, że odtąd nie będzie już obchodzić żadnych urodzin, bo czuje się oszukana przez życie. Wewnątrz jest całkiem młodą osobą i zupełnie nie rozumie jak ktoś miałby jej składać życzenia z okazji urodzin zaczynających się na 7…
Ja, gdy mam się zastanowić ile mam lat, jestem zawsze przekonana, że 19, chociaż jedne z niewielu zwrotów, jakie umiem powiedzieć po niemiecku to, to, że mam 13 lat.

Maszynka do popcornu jest prezentem, który kupiłam sobie sama z okazji 27 urodzin i totalnie zamierzam pielęgnować w sobie radość z tego zakupu jakbym miała ich o jakieś dwadzieścia mniej. Chociaż jedzenie popcornu przypomina mi, że tak nie jest i, że naprawdę nie mogę już zwlekać z tym pójściem do dentysty.

Czuję, że bycie żoną to informacja, która mówi o mnie najmniej jak to tylko możliwe. Wciska mnie za to w bardzo szerokie spektrum kobiet, które… no właśnie, co? W pewnym momencie spotkały kogoś z kim zawarły umowę cywilno-prawną? Obserwuję, że wiele kobiet, podaje to kryterium jako pierwszą informację o tym kim jest. Najczęściej na instagramie, bo tam trzeba napisać kilka słów o sobie. Ale też w innych miejscach, w których trzeba się jakoś przedstawić. Zwykle po tej informacji następuje kolejna, w postaci „matka”. I o ile mam wrażenie, że bycie matką jest bardziej „określające” (chociaż to i tak naciągane), tak bycie „żoną” nie jest dla mnie absolutnie jakąkolwiek informacją wyróżniającą.

Zastanawiam się, co chcą przez to o sobie powiedzieć? Co taka informacja mówi ludziom? Nie wiadomo czy jest szczęśliwa, czy zrobiła to z własnej woli, czym ta rola w ogóle dla niej jest. Tylko tyle, że żona, jakby to miało wyjaśnić wszystko. Cześć, jestem Dosia i jestem żoną. Ile po tym zdaniu dowiedzieliście się o mnie? Kim jestem? Chyba tylko tyle, że kimś dla kogo to bycie żoną jest definicją osoby.
A gdyby tak w pierwszym zdaniu przedstawić się jako „pracownik”? Ma to dla mnie tyle samo sensu i tyle samo mówi o tym z kim mamy do czynienia.

Często takie informacje podają przede wszystkim tak zwane „tradycyjne żony” - tradwife. Myślę, że robią to, dlatego, że są z tego w jakiś sposób dumne. Że traktują to jako swego rodzaju osiągniecie. Jakby w życiu trzeba było odhaczyć poszczególne punkty z checklisty. I takim krokiem milowym jest właśnie wyjście za mąż, które otwiera drzwi do zostania matką. A potem już nic nie ma. Nic już na nie nie czeka.

Słuchałam kiedyś podcastu, w którym była mowa o tym, że wychowanie młodego człowieka to osiągnięcie znacznie większe niż zdobycie Oscara czy Nagrody Nobla. Że to najwyższe osiągnięcie, które można w życiu zdobyć. O ile nagrody w konkursach można jeszcze jakoś wartościować i uznawać je za osiągnięcia, tak zostanie żoną, czy matką nie jest dla mnie w ten sposób kategoryzowalne. Dlatego, że to po prostu coś innego. Każdy ma inne powołanie życiowe. Nie lubię tego słowa, ale w miarę dobrze obrazuje o co mi chodzi. Każdy ma inne predyspozycje, charakter, możliwości, pragnienia. I wrzucenie bycia żoną, a później matką do worka z osiągnięciami, które WSZYSCY powinni zdobyć jest nie w porządku. A skoro nie wszyscy powinni, to czemu traktować to jako osiągnięcie?
Inna sprawa, że nie każda kobieta może być matką. Może też zostać nią przez przypadek. Czy naprawdę jest to wówczas osiągnięcie większe niż Nagroda Nobla?

Zauważyłam też, że bardzo niewielu mężczyzn określa siebie w pierwszym zdaniu jako „mąż”. Może na wspomnianym już wcześniej instagramie, jeśli jest to część ich twórczości. No właśnie, może to kwestia tego, że kobiety częściej podporządkowują swój styl życia pod „bycie żoną” i na tym budują swoją internetową twórczość. Jest to jakiś pomysł. Czy potrzebujemy tyle internetowych po prostu „żon”? To już zostawiam każdemu do zastanowienia.

Dlatego, kiedy zastanawiam się czy bycie żoną w jakikolwiek sposób definiuje to kim jestem, odpowiedź brzmi nie. Bycie żoną mnie nie definiuje. Definiuje mnie za to, to jaką osobą teraz jestem, jaką byłam, jaka jest moja historia, co robię, co myślę, jakie mam plany, cele i jak je realizuję. To, co jest dla mnie ważne, jaka jest moja hierarchia wartości i jak je realizuję (tak, uważam, że definiuje nas nasza moralność). To są rzeczy, które mówią o tym kim jestem i które chciałabym żeby inni mogli się dowiedzieć o mnie. 


Dokładnie tak. Jesień zaczyna się moimi urodzinami 23 sierpnia. Tak było od zawsze. Tydzień później zaczynała się szkoła. Bardzo rzadko spędzałam moje urodziny na wakacjach, zwykle było to kilka dni po powrocie z ostatniego wyjazdu nad jezioro.
Wieczory były już ciemne, a w powiewach wiatru czuć było chłód nadchodzącej jesieni. Od kilku lat w moje urodziny pada deszcz. Taki zimny, jesienny z zacinającym wiatrem. Nie lekki letni deszczyk. Jesień.

Odkąd pracuję nie odczuwam już tego smutku końca lata tak dotkliwie. Często właściwie nawet się cieszę, że będę mogła znowu nosić swetry. Praca w branży odzieżowej w ogóle ma to do siebie, że w zupełnie innych porach roku dostaję ubrania niż ich potrzebuję. Wiosną i latem gromadzę więc swetry i zimowe kurtki, a jesienią i zimą - letnie sukienki. Efekt jest taki, że wiecznie czekam kiedy będę mogła nosić już te ubrania. Nadchodząca jesień nie jest więc dla mnie pożegnaniem z lekkimi butami, ale radością noszenia nowych swetrów.

Jesień to też powrót na studia, których naprawdę nie mogę się doczekać. W tym semestrze będę się uczyć historii etyki, logiki pragmatycznej, podstaw prawa karnego i wielu przedmiotów związanych z mediacjami i negocjacjami. To najciekawsze studia jakie mogłam mieć. Naprawdę. Czekam więc na październik z utęsknieniem.
Jesień przyniesie też ulgę w social media. Skończą się te wszystkie relacje z wakacji, wieczorów panieńskich i pool party z drinkami. Całe szczęście. Czemu brak takich relacji to dla mnie ulga? Bo ja takich nie mam i zazdroszczę. To proste.

Nie mam w zwyczaju romantyzować jesieni. Wieczory z herbatką, kocem, książką. W Polsce sezon na powyższe trwa od września do marca, więc herbata i koc to nic nadzwyczajnego. Kto też siedzi z książką i patrzy na deszcz? Chyba tylko nastolatki w filmach. W dzisiejszych czasach wszyscy siedzą na tik toku. Na świeczki się cieszę, bo jak wiecie, kocham zapachy.

Jesień kojarzy mi się jeszcze z jedną straszną rzeczą. Korki.
Gdy zaczynają się wakacje, ulice w Krakowie robią się wspaniale puste. Sporo ludzi przesiada się na rowery, studenci wracają do rodzinnych domów, a rodzice nie odwożą dzieci do szkoły. Autobusy może i jeżdżą wtedy rzadziej, ale nie są tak wypchane. To drastycznie zmienia się wraz z pierwszym września, by osiągnąć absolutne apogeum w październiku. Wtedy też, spragnieni niezależności młodzi studenci przyjeżdżają samochodami i wyobrażają sobie, że na studia będą dojeżdżać właśnie w ten sposób. Ich nadzieje znikają mniej więcej w połowie października, gdy orientują się, że co prawda mogą samochodem dojechać, ale absolutnie nie będą mieli gdzie zaparkować. Przesiadają się wówczas na komunikację miejską i to czyni drogi w jakichś 30% bardziej przejezdnymi, ale autobusy wypchanymi po brzegi. I tak rok w rok. Kraków w pełniej okazałości.

Czy jesień jest moją ulubioną porą roku? No niespecjalnie. Ale uczę się dostrzegać plusy i minusy każdej sytuacji i czekać na fajne momenty. A tej jesieni mam nadzieję, że ich nie zabraknie. 


Zawsze chciałam napisać tekst tego typu. Może lepiej by pasował, na 25, albo 30 urodziny, ale pierwsze były już dawno, a do następnych wierzę, że jeszcze bardzo daleko. Ten tekst, jest trochę jak wpis do „złotych myśli” z podstawówki. Nawet nie wiem czy znam tyle faktów o mnie…
Ale trudno, już zaczęłam to jedziemy z tym.

  1. Uwielbiam piosenki z musicali, ale… nie lubię musicali. Nic tak nie męczy w filmach, jak przerywanie ich piosenkami wyśpiewywanymi przez bohaterów. I jednocześnie nie ma piękniejszych piosenek niż musicalowe. Myślę, że urzekają mnie tak bardzo, bo opowiadają historie, które bohaterowie od razu wizualizują. Te piosenki coś przekazują. Jednocześnie aktorzy mają doskonałą dykcję, więc wiadomo o czym śpiewają.

  2. Od tego sezonu bardzo wkręciłam się w wyścigi Formuły 1. Jak tylko nie mam studiów to oglądam wszystkie treningi, kwalifikacje, wywiady, studio, paradę kierowców i wyścigi, wiadomo. Obserwuję też kierowców i zespoły na ig, czytam wpisy na twitterze, oglądam filmiki na yt, wywiady i dokumenty. #teamCharles

  3. Przez ponad 25 lat nie widziałam jakim jestem znakiem zodiaku. Wszystko przez to, że w niektórych źródłach 23 sierpnia należy jeszcze do Lwa, a w innych już do Panny. Przeżyłam, więc pierwsze ćwierćwiecze w przekonaniu, że nie posiadam znaku zodiaku. Uświadomiła mnie dopiero interesującą się tym koleżanka, że w moim roku urodzenia był to Lew. Niewiele zmieniło to w moim życiu. 

  4. Moje ulubione jedzenie życia to barszcz czerwony z uszkami mojej mamy. Jest doskonały w każdym calu.

  5. Moje ulubione słodycze to Skittlesy. Bezsprzecznie. Prawie zawsze mam je w szafce i podjadam niemal codziennie kilka cukierków. Na drugim miejscu kwaśne żelki, ale najgorszym połączeniem są kwaśne skittlesy. 

  6. Nie lubię ciast. Smakują mi tak dwa gryzy, a potem już mnie mdli. 

  7. Co innego słone przekąski. Tutaj nie ma ograniczeń na paluszki, czipsy i… popcorn. Jak pokazywałam Wam na moim instagramie na urodziny w tym roku kupiłam sobie maszynkę do popcornu. Taka prawdziwą, że prawie mogłabym mieć własne stoisko na festynie. 

  8. Wbrew czterem powyższym punktom, muszę przyznać, że nie lubię jeść. Niektóre słodycze i słone przekąski są jasnymi światełkami jedzeniowymi, ale generalnie gotowanie i zastanawianie się co zjeść jest dla mnie tak męczące, że gdyby ktoś mi dał możliwość już nigdy nie musieć jeść, nawet kosztem skittlesów i popcornu to niewiele bym się zastanawiała. 

  9. Zdecydowanie wybieram herbatę ponad kawę. Kawę piję baaardzo rzadko, natomiast herbatę uwielbiam. Zielona, biała, czarna, czerwona. Każda. No może poza taką z hibiskusem. I nie zioła. Na myśl o czystej melisie, rumianku, czystku i innych aż mam gęsią skórkę. 

  10. Uwielbiam zapachy. Uspokajają mnie, relaksują i dają mi poczucie bezpieczeństwa. Mam balsam, który wącham żeby zredukować stres i inny, którego zapach mnie koi do snu. Mam też olejek, który wcieram gdy mam migrenę. Nie wiem czy klasyczna aromaterapia jest dla mnie, ale to co mam działa znakomicie. 

  11. Relaksuje mnie dźwięk deszczu. W momencie ciężkiego życiowego stresu wykupiłam Spotify premium tylko po to, żeby całą noc puszczać dźwięk deszczu. Z reklamami było tak 2/10.

  12. Boję się fajerwerków. Zawsze sobie wyobrażam, że zaraz któryś spadnie na jakiś dach i wywoła pożar. Pokazy pirotechniczne podczas Krakowskiej Parady Smoków są piękne, ale ludzie samowolnie strzelający na sylwestra to coroczny koszmar. 

  13. Noszę w torebce pół apteki. Jeśli kiedyś w moim towarzystwie będziecie potrzebować: magnezu, wapnia, elektrolitów, węgla, nospy, ibupromu podwójnego, lub pojedynczego, apapu, gripexu albo ketonalu - zgłoście się do mnie. Prawdopodobnie mam to przy sobie. I to nie chodzi nawet o to, że jestem lekomanką. Ja po prostu nie chcę żeby mnie coś zaskoczyło.

  14. Uwielbiam świeczki. Myślę, że ma to spory związek z moją miłością do zapachów. 

  15. Jestem sową. Nie cierpię wcześnie wstawać, ale bardzo lubię siedzieć długo do późna. Wtedy najlepiej mi się myśli. Kiedy szyłam - szyłam po nocach. Książki w nastoletnim wieku czytałam nocami i moje 400 słów dziennie też zwykle piszę po 22. 

  16. Nie mogę farbować włosów na ciemno. Próbowałam dwa razy i dwa razy skończyło się to ostrą reakcją alergiczną. Raczej nie będę próbować trzeci. A przynajmniej nie do pierwszych siwych włosów. 

  17. Nigdy nie wyprawiałam urodzin. Przypadają pod koniec lata, więc nigdy nie zapraszałam koleżanek ze szkoły. Nie miałam też imprezy z okazji 18. Jakoś tak nigdy się nie złożyło. 

  18. Nie mam przekłutych uszu. Kiedy byłam nastolatką moja mama powiedziała, że mogę to zrobić dopiero jak będę miała 18 lat. I kiedy wreszcie je skończyłam, uznałam, że niespecjalnie jest mi to potrzebne. 

  19. Nie mam żadnych tatuaży. Trochę się boję ze względu na różne alergie, a trochę nie czuję żebym tego w tym momencie potrzebowała.

  20. Kocham śluby i wszystko co z nimi związane. Nigdy mnie ten temat nie nudzi. Suknie ślubne, kwiaty, sale, ciasta, dramy, winietki. Uwielbiam wszystko. 

  21. Chciałabym mieć pieska. Mam już wybraną rasę, kolor i imię, ale nadal nie czuję się na tyle odpowiedzialna. 

  22. Bardzo lubię kwiatki doniczkowe. Znam się trochę na tych, które mam, ale żadna ze mnie ekspertka. Nie przepadam natomiast za roślinami kwitnącymi. Kiedy kwitnie mi skrzydłokwiat - obcinam kwiaty. Wyjątek stanowią róże. Róże są wspaniałe. 

  23. Nie cierpię mojego imienia. Brzmi jak imię starej ciotki. Rodzice mieli mi dać na imię Julia, ale zmienili zdanie, bo bali się, że dzieci bedą na mnie mówić „Jula”. Mówiły „Dora”, subiektywnie uważam, że to drugie jest jakieś 10 tysięcy razy gorsze. 

  24. Jako dziewczynka chciałam być aktorką. Niestety rodzice skutecznie mnie do tego zniechęcali strasząc, że aktorki w szkole teatralnej muszą się rozbierać i bez tego nie da się skończyć tej szkoły. 

  25. Kiedyś moim ulubionym kolorem był bordowy. Dzisiaj, gdybym była kolorem - byłabym pastelowym różowym.

  26. Uwielbiam być zorganizowana. Excel, kalendarze i notatki to najlepsze wynalazki ludzkości. Nie potrafię działać w chaosie. Wszystko musi mieć swój plan i porządek, bo inaczej nie umiem się odnaleźć. Dzisiaj już to opanowałam, ale kilka lat temu wpadałam w złość, kiedy musiałam zmienić moje plany, nawet tak przyziemne jak to kiedy pojadę na duże zakupy. Dzisiaj staram się planować mniej, ale kiedy planuję, czuję się bezpiecznie. 

  27. Od zawsze mam to samo marzenie kiedy zdmuchuję świeczki, albo widzę „spadającą gwiazdę”. I to nie tak, że ono się nie spełniło. Spełniło. I niech się spełnia dalej. 

Słyszeliście kiedyś o takim powiedzeniu, że „najtrudniej jest zacząć”?. To nieprawda. Gdyby tak było mielibyśmy naprawdę doskonały świat pełen ludzi, którzy skończyli wszystko co kiedykolwiek rozpoczęli. Wszystkie studia, kursy, plany i marzenia. Ja zaczynałam w życiu wiele różnych rzeczy, wiele razy. I była to najłatwiejsza część całego procesu. Zacząć można naprawdę ogromną ilość razy. Chciałam napisać „nieskończoną”, ale w skończonym życiu to jednak niekoniecznie. Już kilka razy zaczynałam samodzielną naukę dwóch obcych języków - włoskiego i hiszpańskiego. I wcale nie było to trudne. Zacząć, czyli posłuchać jakiejś lekcji, albo nakupować fiszek, kursów i słowników to było tak proste, że gdyby to była najtrudniejsza część to dzisiaj mówiłabym już wszystkimi językami świata. Ale jednak nie mówię żadnym z nich. Dlaczego? Bo to nie rozpoczęcie sprawiło mi trudność.

Zaczynałam też naukę na trzech instrumentach. Dwie szkoły policealne i dwa kierunki studiów. Zaczynałam uprawiać strzelectwo sportowe, tańczyć balet, burleskę, pole dance. Zaczynałam różne wyzwania: książka tygodniowo albo pisanie 400 słów dziennie. Zaczynałam już codzienne bieganie, rozciąganie i zdrowe odżywianie. Och, ileż to razy zaczynałam się zdrowo odżywiać… Nie rozumiem czemu zwykle po dwóch dniach kończyłam z pudełkiem pizzy. Przecież najtrudniej było zacząć, prawda? No właśnie nieprawda.

Okazuje się, że najtrudniej jest wytrwać wtedy, kiedy nie idzie. To nie sztuka kontynuować coś, co umiemy, sprawia nam radość i dobrze wychodzi. Najtrudniej jest się nie poddać kiedy przychodzą porażki. Kiedy miałam największy kryzys pisania? Wcale nie wtedy, gdy trzeba było zacząć. Ale wtedy, gdy wyjechałam na weekend, dwa dni z rzędu napisałam okrągłe zero słów, bolała mnie głowa i nie wiedziałam o czym pisać. Wtedy było najciężej. Kiedy nie byłam z siebie zadowolona.

Prawdopodobnie po tym akapicie powinien nastąpić jakiś motywacyjny zbiór słów o tym, że trzeba przetrwać ten trudny moment, zacisnąć zęby i robić z niechęcią, bo to przynosi efekty. Z jednej strony tak, jasne. Jeśli chcesz coś osiągnąć, to przełam się, staraj i rób mimo przeciwności losu. Ale to jest też moment żeby się zastanowić czy naprawdę chcę to robić. Wymieniłam wyżej listę rzeczy, które zaczynałam. Jak się pewnie domyślacie, większości z nich nie skończyłam, a raczej skończyłam, ale dosyć szybko. Na takiej zasadzie jak kilka lat temu „skończyłam” filologię polską… po pierwszym roku. Każdą z tych rzeczy przerywałam jednak z jakiegoś powodu, który dla mnie był ważny. To nie jest absolutnie lista moich porażek i jakiś dowód na to, że jestem jednym wielkim chodzącym urzeczywistnieniem słomianego zapału. Ja jestem dumna ile rzeczy spróbowałam robić i nadal próbuję! A że potem zdaje sobie sprawę, że to nie dla mnie - to jeszcze lepiej. Ciągle szukam rzeczy, które mnie interesują, czasem z większym, ale jeszcze częściej z mniejszym, sukcesem. Być może dla jakiejś części ludzi to właśnie jest synonim porażki, a sukcesem jest doskonalenie się w jednej konkretnej dziedzinie i osiągnięcie w niej poziomu mistrzowskiego. Z pewnością tak. Ale dla mnie nie. Nie jestem taką ryzykantką, aby postawić wszystko na jedną kartę. Zdecydowanie bardziej wolę się zabezpieczyć studiując etykę, pracując jako technolog, a po godzinach pisząc bloga. To wszystko składa się na to kim jestem. A jestem każdego dnia bardzo ciekawa tej osoby. I tego co znowu wymyśli.

Wracając do tytułu tego tekstu. Czy najtrudniej jest zacząć? Nie. Dlatego jeśli się chce czegoś spróbować to warto zacząć, bo to najłatwiejsze. A potem się zobaczy. 

Nowsze posty Strona główna

O mnie

Chcę kiedyś spojrzeć wstecz i powiedzieć, że 'Napisałam dobrą historię'. Próbuję zrozumieć życie.

Obserwuj

Popularne

  • Czy dobrze jest się nie kłócić?
    Ostatnio ktoś mnie zapytał „Czy jak się nie kłócimy to dobrze, czy niedobrze?” . I chociaż większość swojej działalności w internecie opiera...
  • Co Ty chcesz w życiu osiągnąć?
    Znacie te wszystkie listy pod tytułem 30 rzeczy do zrobienia przed 30 ? Cóż, dzisiaj są moje ostatnie dwudzieste urodziny, trzydziestka zap...
  • Związek jest jak ogród
    Nie lubię określenia, że małżeństwo to jest ciężka harówka w polu, w pełnym słońcu. Moim zdaniem nie powinno tak być, choć czasem pewnie jes...
  • Moja wakacyjna przygoda
    Gdy zastanawiam się jaki jest mój ulubiony sposób wypoczywania, z dumą myślę sobie, że jestem w tym temacie bardzo elastyczna. Mogę pojechać...

Kategorie

  • Filozofia 3
  • Kłótnie 1
  • Motywacja 3
  • O mnie 2
  • Podróże 1
  • Polecane 3
  • Relacje 5
  • Ślub 2
  • Terapia 1
  • Wspomnienia 1
  • Życie 11

Kontakt

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

Obsługiwane przez usługę Blogger.

Archiwum

  • ►  2025 (1)
    • ►  lutego 2025 (1)
  • ►  2024 (2)
    • ►  sierpnia 2024 (1)
    • ►  marca 2024 (1)
  • ►  2023 (4)
    • ►  lipca 2023 (2)
    • ►  maja 2023 (1)
    • ►  stycznia 2023 (1)
  • ▼  2022 (12)
    • ▼  listopada 2022 (2)
      • Idealna do ślubu
      • Czy jestem tym kim jestem, czy tym kim chcę być?
    • ►  października 2022 (6)
      • Za późno, żeby coś osiągnąć
      • Zrozumienie jest kluczem do życia
      • Wizyta u fryzjera
      • Na pocieszenie powiem Ci, że… mam gorzej
      • Świat zrobił się za szybki
      • Dorosłość, marzenia i maszynka do popcornu
    • ►  września 2022 (1)
      • Czy bycie żoną mnie definiuje?
    • ►  sierpnia 2022 (3)
      • Jesień przychodzi w sierpniu
      • 27 faktów o mnie na 27 urodziny
      • To nieprawda, że najtrudniej jest zacząć
  • Strona główna

Copyright © Dorota Marzec. Designed by OddThemes