Dorota Marzec
  • Główna
  • O mnie
  • Życie
  • Relacje
  • Motywacja
  • Instagram
  • Kontakt


Opowiadałam Wam kiedyś o tym, że lubię próbować nowych rzeczy. Nie kulinarnych. Ale bardziej życiowych. Nowe hobby, albo jakiś kierunek rozwoju. I wielokrotnie, dzięki temu miałam okazję spotkać się z komentarzami, że jest „za późno”. Nie tyle za późno żeby zacząć, ale za późno, żeby w tej dziedzinie „coś” osiągnąć. Tylko czym jest to „coś” i czy zawsze chodzi o to, żeby to osiągnąć?

Pamiętam, że takie komentarze na pewno pojawiały się w kontekście ćwiczeń fizycznych, konkretnie baletu, którego zawsze chciałam spróbować i gry na pianinie. Prawdopodobnie dlatego, że tak już się utarło, że najlepsi profesjonaliści w tych dziedzinach naprawdę zaczynali jako małe dzieci. Tylko co z tego? Czy jak ktoś dorosły postanawia wybrać się na lekcje tenisa to słyszy komentarze „po co tam idziesz? I tak nie wygrasz już US Open” No nie. Dlaczego jest więc tak z innymi dziedzinami?
I dlaczego w ogóle ktoś zakłada, że celem robienia wszystkiego musi być osiągnięcie w tym mistrzostwa świata?
Prawda jest taka, że jednak baaaardzo niewiele osób zostaje mistrzami świata w czymkolwiek. Czy to znaczy, że nie warto było próbować? Albo, że nic nie osiągnęli?
Moją idolką w dziedzinie robienia rzeczy „za późno” jest Dominika Nahajowska z White Point Shoes. To jej blog zmotywował mnie żeby w wieku 22 lat wybrać się na pierwsze lekcje baletu, co zawsze było moim marzeniem. Oczywiście okazałam się totalną parówą. Co więcej… nie spodobało mi się. Ale czy to znaczy, że nie było warto? Jasne, że było! Przynajmniej mogę Wam dzisiaj napisać, że zawsze chciałam, poszłam i spróbowałam. Zamiast zastanawiać się jak by to było i pluć sobie w brodę.

Całe to podejście „jest już za późno”, mimo, że wiem jak bardzo głupie, wpływa na psychikę bardzo mocno. Miałam przez nie wiele chwil wątpliwości. Na przykład gdy zapisywałam się na studia. Co wydaje mi się w ogóle absurdalne biorąc pod uwagę, że robiłam to w wieku 26 lat, nie 86. Ale to przekonanie jest mocne. I łączy się z tym, że perspektywa spędzenia AŻ 5 lat brzmi nie najlepiej. A może nie tyle te pięć lat, co świadomość, że skończę studia już po trzydziestce. Zwłaszcza, że koleżanki z mojego rocznika zdążyły już studia pokończyć. A co jeśli mi się nie spodoba i stracę kolejny rok? To wszystko zniechęcało i sprawiało, że nie chciałam w ogóle zaczynać. 

Jednak jeśli nic nie zmienisz, nic się nie zmieni. Plucie sobie w brodę, że nie zaczęło się robić czegoś wcześniej też nic nie zmieni. Można tylko stracić czas i w efekcie zacząć jeszcze później, albo nigdy. Bo „już się nie opłaca”. To w ogóle okropne podejście.
Ale przeczytałam kiedyś taką radę, która bardzo mocno na mnie wpłynęła, więc puszczam ją dalej w świat.

Nie rezygnuj z celu, tylko dlatego, że wymaga czasu. Czas i tak upłynie.

I tak samo było ze studiami. Za te cztery lata i tak będę miała 31 lat, ale do wyboru mam to, albo mieć 31 i skończone studia. 

To brzmi filozoficznie, wiem. Ale ta myśl wraca do mnie ostatnio co chwilę i czuję dużą potrzebę ubrania jej w słowa.

Myślałam o tym ze względu na pewne zadanie, które się przede mną pojawiło. Co było w nim najważniejsze. I wcale nie to, żeby je bezbłędnie wykonać, ale to żeby je zrozumieć. Kiedy wiemy i rozumiemy dokładnie czego potrzeba, czego się od nas oczekuje, tylko wtedy możemy temu sprostać. Niekonieczne jest nawet znanie odpowiedzi, czy rozwiązania. Ale rozumiejąc zadanie jesteśmy w stanie tych odpowiedzi poszukać. Dlatego zrozumienie nie jest jakąś „połową sukcesu”, jest kluczem. Jest niezbędne. I nawet jeśli wykonamy zadanie dobrze, ale nie zrozumiemy o co w nim chodziło - niczego się nie nauczymy i nie bardzo później będziemy w stanie z tej wiedzy skorzystać.

Ale zrozumienie stawianych problemów to nie wszystko. Na drugim miejscu postawiłabym zrozumienie w związku/relacji. Bez tego ani rusz. Ile ludzi, tyle punktów widzenia, i nie jest to przenośnia, tak naprawdę jest. Każdy patrzy na życie ze swojej perspektywy i zupełnie inaczej widzi świat. Myśle, że kluczem do udanego związku nie jest miłość, ani namiętność, ani nawet pokazanie swojego świata i znalezienie jakiegoś mitycznego „wspólnego języka” czy „patrzenie w tym samym kierunku”. Nie da się zbudować trwałego związku bez zrozumienia drugiego człowieka. Jeśli rozwiązanie kłótni nie polega na zrozumieniu punktu widzenia drugiej osoby to nie jest rozwiązaniem. Nie naprawimy problemu, jeśli po pierwsze nie dowiemy się gdzie on leży, jak się tam znalazł, jeśli nie spróbujemy zaakceptować i zrozumieć, że tam jest.

Zrozumienie, a raczej jego próba jest też kluczem do rozwoju siebie i świata. Kiedy próbuję rozumieć, to szukam odpowiedzi. Kiedy szukam odpowiedzi, rozwijam się. Czy chodzi o lepsze poznanie siebie, swoich reakcji, zachowań, całego backgroundu i worka traum i doświadczeń, który ciągniemy za sobą, czy też zrozumienie jak działa fizyka i świat. Kiedyś strasznie mnie to wkurzało, ale dzisiaj zgadzam się z tym, że fundamentalne pytanie jakie powinien zadawać sobie każdy człowiek jest to „kim jestem?”. Zrozumieć siebie. Poznać co mnie ukształtowało, jak na mnie wpłynęło, co lubię, czego nie lubię, czego chcę od życia, jakim jestem i do jakiego chcę dążyć. Pytanie o to, kim jestem, jest zarazem tak absurdalne i piękne, że chyba muszę o tym napisać kiedyś osobny post.

Ale kiedy już zrozumiem kim jestem mogę spróbować zrozumieć świat który mnie otacza. Socjologię, politykę, gospodarkę, fizykę.

I z tej próby zrozumienia i nazwania biorą się wszelkie odkrycia.

Nie wiem, czy można uznać, że próba zrozumienia jest sensem życia. Ale myślę, że jest to droga ciekawa. I życie poświęcone na zrozumienie siebie, innych ludzi czy działania świata nie może być stracone. 

Czekając u fryzjera byłam świadkiem bardzo osobliwego wydarzenia. Swoją drogą, warto czasem odłożyć telefon, poobserwować i posłuchać ludzi. Otóż Pan na fotelu obok na pytanie „i jak?” odpowiedział: „w ogóle mi się nie podoba! Okropnie.”

Ja przeżyłam szok. Być może Pani fryzjerka też. Czy tak w ogóle można? Czy to jest dozwolone? Cóż to za szaleniec! Nigdy bym nie przypuszczała, że wizyta u fryzjera zakłada taką sytuację, że wolno powiedzieć, że nie jest się zadowolonym. Myślałam, że każdy opowiada, że jest super usatysfakcjonowany, wszystko pięknie i bardzo się podoba, a potem płacze w domu. Ja tak robię. Zawsze. Ale to pewnie kwestia tego, że za każdym razem jestem rozczarowana, że ani moje włosy, ani twarz nie wygląda jak inspiracja, którą pokazuję podczas wizyty u fryzjera.

Myślę, że to jest w ogóle ciekawe podejście. Mówić, jeśli coś mi się nie podoba, a dotyczy mnie. Nie mylić z mówieniem ludziom wszystkiego co się myśli i zawsze, bo w wielu wypadkach nie wypada i ogólnie nikt nie prosił, nie pytał i nie potrzebował.

Ale wróćmy do sytuacji „u fryzjera”. Myślę, że przede wszystkim jest to kwestia wychowania i przekonywania mnie, jako dziewczynki, że muszę dbać o komfort innych. Myśląc o powiedzeniu fryzjerce, że moja fryzura mi się nie podoba ogarnia mnie takie poczucie „a co jeśli będzie jej przykro?”. Moje włosy za jakieś dwa lata odrosną, wydane pieniądze - no trudno. Ale zrobienie przykrości całkowicie obcej Pani… to już za dużo. Jakby ona była zbyt krucha żeby unieść moje niezadowolenie. Skąd to się we mnie wzięło?
Pisząc to, czuję jak bardzo absurdalna jest to sytuacja. To jest jej praca i usługa jaką wykonuje. W zasadzie, gdy o tym myślę jestem przekonana, że ona też wolałaby szczery feedback, żeby ewentualnie coś poprawić, a wówczas ja, zadowolona mogłabym wrócić za jakiś czas znowu. Moje przemilczane niezadowolenie nikogo nie chroni. Nie wprowadza dobra do świata. Jest bezcelowe, a w szerszej perspektywie może się okazać gorsze niż niemiła prawda. W zasadzie kto powiedział, że prawda musi być niemiła. Prawda, to prawda. Nie trzeba od razu krzyczeć „co mi tu Pani zrobiła!?”, można powiedzieć normalnie „w sumie to wolałam dłuższe/krótsze włosy”. Jak się da to może je skróci, a jeśli się nie da, to na przyszłość może zapyta kolejnej osoby trzy razy czy na pewno chce taką długość cięcia.

Ja widząc spadające na podłogę kosmyki wybrałam nie mówienie nic. A szkoda, bo może miałabym teraz fryzurę w jakiej czuję się dokładnie tak jak chciałam. Ale przynajmniej obcej Pani nie jest przykro, co nie? 

Znacie ten schemat? Przydarza Wam się jakieś trudne wydarzenie w życiu. Może być duże albo małe, to nie ma znaczenia, ważne, że w tym momencie jest dla Was dosyć niełatwe do uniesienia. Próbujecie znaleźć jakieś wsparcie, ukojenie. Postanawiacie skorzystać z najprostszego sposobu uwolnienia emocji i nagromadzonego napięcia, czyli po prostu komuś o tym opowiedzieć. Otwieracie się więc przed bliższa lub dalszą osobą i gdy już wyrzucicie wszystko z siebie słyszycie… „Pocieszę cię. Mi się przydarzyło coś gorszego.”

Jest to dla mnie dosyć zaskakujące (chociaż zdarzyło mi się nie raz) i jednocześnie stawiające osobę szukającą wsparcia w niewygodnej pozycji.

Z jednej strony, byłoby to naprawdę nieludzkie w tej sytuacji poczuć „pocieszenie”. Czy ktokolwiek zareagował na to zdanie mówiąc: „och, dziękuję, teraz zrobiło mi się lepiej, że masz gorzej”? Albo: „dziękuję moja sytuacja naprawdę nie jest taka zła w porównaniu z Twoją”? To byłoby wyjątkowo nieempatyczne. Pozostaje, więc… okazać współczucie tej drugiej osobie. I tak z osób, które szukały pocieszenia zostajemy wciągnięci w rolę pocieszyciela.

Jest to też w dużym stopniu zdanie umniejszające trudnościom przeżywanym przez daną osobą. Opowiedzenie przykrej historii wiąże się otwarciem się, poszukiwaniem zrozumienia. A odpowiedzią na to jest „to jeszcze nic, bo JA…” To jasny sygnał, że problemy, które ktoś przeżywa nie są ważne. A już na pewno nie tak ważne jak tej drugiej.

Inna sprawa to, kto w ogóle wartościuje ilość nieprzyjemności w życiu? Czy jest jakaś hierarcha, według której są wypisane wszelkie sposoby, na które można być nieszczęśliwym tak żeby móc obiektywnie ocenić kto tutaj i gdzie ma gorzej? Wiadomo, że nie. A to dlatego, że mamy różne siły, różny bagaż doświadczeń i to co dla jednego nie jest problemem w ogóle, dla innego może być czymś nie do uniesienia.

Myślę, że podstawowym źródłem, dla którego ludzie idą w ten rodzaj „pocieszenia” jest po prostu bezradność. Nie wiedzą jak się zachować, nie nauczono ich okazywać wsparcia. Nie jestem ekspertem, ale kojarzy mi się to z tekstem z dzieciństwa. Kiedy dzieci nie chciały już jeść obiadu mówiono im „jedz, jedz, dzieci w Afryce nie mają”. Swoją drogą na to też ciężko zareagować. „W takim razie zjem, żeby na pewno nie miały”? Niejedna osoba już napisała książkę o złych komunikatach w dzieciństwie.

Jaka byłaby natomiast budująca reakcja na usłyszane trudności? „To musi być dla Ciebie trudne.” Albo: „Przykro mi, że cię to spotyka”. „Czy mogę Ci jakoś pomóc?”. „Jestem tu z Tobą”. Nie macie pojęcia jak bardzo te słowa są pomocne. Wiem, że nauczono nas, że kiedy ktoś przy nas płacze, albo ma gorszy moment, to najlepiej jak najszybciej odwrócić jego uwagę. „Nie płacz, dam Ci ciastko”. Ale te emocje nie znikną zajedzone ciastkiem. Trudne, ciężkie doświadczenia wymagają przeżycia, zrozumienia, wsparcia. Wiem, że łatwiej jest pokazać, że te problemy to właściwie nie są problemy i nie ma co przeżywać. Ale to nikomu nie pomaga. No może poza osobą próbującą w ten sposób udzielić wsparcia. Ale tylko w ten sposób, że więcej nie będzie się jej już zawracało głowy. 



Kiedy prowadziłam poprzedniego bloga napisałam tekst o tym, że nie umiem w social media. Od tamtej pory minęły ponad cztery lata i ani ja, ani social media to nie jest już to samo. 
Kilka lat temu na instagramie pokazywało się głównie jedzenie, kawę i wakacje. Najważniejsze były ładne zdjęcia. Estetyczne, ustawiane godzinami, z dobrymi hashtagami. Dzisiaj wszyscy wiemy, że jest to zupełnie inne miejsce i nikt zdjęciami nic tam już nie osiągnie. Co więcej, platforma podobno stawia teraz na wartościowe treści, nie na obrazki.
Dlatego postanowiłam dać jej drugą szansę.
Ja też jestem teraz inną osobą. Nadal chcę robić rzeczy po swojemu, ale skoro nie umiem „w coś” to chcę się tego nauczyć. Ani to, że coś jest trudne, ani że jest czasochłonne nie jest już dla mnie wymówką, bo czas i tak mija.
Jednak próba zrozumienia tych social mediów zaprowadziła mnie do smutnego wniosku. Świat zrobił się za szybki.

Wiecie ile powinna trwać viralowa rolka na ig? Od 7 do 12 sekund. Podobno dłuższe niewiele osób chce oglądać. Podobno tracą zainteresowanie, nudzą się i scrollują dalej.
Nie jest mi w to ciężko uwierzyć, bo moje zainteresowanie też cieżko jest utrzymać. Jeśli nie zainteresują mnie pierwsze sekundy jakiegoś filmiku, albo jest on zbyt wolny, czy tekst pojawia się wolniej niż jestem w stanie go przeczytać - nudzę się. Tym sposobem, z osoby, która kiedyś czytała książki godzinami, jestem tą, która nudzi się oglądając serial, czy film i sięga po telefon w trakcie. O książkach już nawet nie wspominam, bo nie pamietam kiedy ostatnio przeczytałam którąś od początku do końca. Nie jestem w stanie skupić się dłużej niż jakieś 20 stron.
Ale nie uwierzę, że jestem jedyna.

Problem polega na tym, że jednocześnie chciałabym się rozwijać w kierunku pisania. Ale ludzie nie potrzebują pisania. Potrzebują 7 sekundowych filmików. Nie jestem w stanie przekazać moich przemyśleń w 7 sekund. Nie chcę jednak rezygnować z rozwijania się na instagramie. Świat zrobił się szybki i zmienny zdecydowanie szybciej niż kilka, kilkanaście lat temu. Ale jego zmienność też mnie fascynuje.
Dlatego chciałabym mieć ciastko i zjeść ciastko. Pisać blogi i nagrywać rolki. Przekazać swoje myśli światu, ale zdobyć jego zainteresowanie.
Tak pojawił się pomysł nagrywania ciekawostek o moich studiach. Myślę, że tematy negocjacji, mediacji i komunikacji są ciekawe, wartościowe i z tego co szukałam, są także niszą, która na mnie czeka. Jednocześnie nie wiem czy będę w stanie pisać o nich całe kilkusetwyrazowe teksty. Na drugim roku studiów moja wiedza nie jest na tyle rozbudowana żeby wypełnić nią cały blog. Ale siedmiosekundowe rolki? I owszem. 

Na codzień jestem poważnym, dorosłym człowiekiem. Mam męża, porządek na biurku w pracy i odczytane maile. Regularnie podlewam kwiatki, sprzątam naczynia i ogarniam liczby w excelu. Umiem załatwić sprawy w urzędach, zrobić śniadanie i zdążyć na tramwaj. Ale jednocześnie, dawno nic mnie tak nie ucieszyło jak zakup maszynki do popcornu.

Jest to jedna z tych rzeczy, których totalnie w życiu nie potrzebuję. A jednocześnie daje mi tyle radości, że nie żałuje ani złotówki przeznaczonej na ten zakup. I jest to taka czysta, dziecięca radość. Mówiąc dziecięca, nie mam na myśli jakiegoś głupkowatego cieszenia się z wszystkiego. Chodzi mi raczej o docenienie rzeczy tak prostych, że aż poważnym, dorosłym ludziom nie wypada.

Lubię tę część mnie. Cieszenie się z maszynki do popcornu w tym smutnym, strasznym świecie jest jak promyki słońca po burzy na kempingu. Wtedy, kiedy masz 10 lat i w nosie suszę i katastrofę ekologiczną spowodowaną brakiem wody. Kiedy masz 10 lat i wakacje, deszcz jest ostatnim czego pragniesz. I właśnie w tej szarej nudzie kapiącego deszczu, stukanie kropel powoli ustaje i wychodzi słońce. Powietrze pachnie lasem, krople zaczynają wysychać od przygrzewającego słońca, a ciemne chmury są już tak daleko, że wiesz, że tego dnia nie będzie padać. Nikt cię już nie zamknie pod dachem i za chwilę pobiegniesz grać w piłkarzyki, albo kąpać się w jeziorze i budować tak wielki zamek z piasku, że od wykopywania fosy gołymi rękoma połamią ci się paznokcie.

I właśnie takim promykiem słońca w dorosłym życiu jest dla mnie stukający o blaszkę maszynki popcorn.

Pielęgnuję w sobie tę radość by nadal czuć, że wewnątrz jestem tym samym radosnym dzieciakiem, który wolałby zamek z piasku niż szarą dorosłość pełną rachunków za ogrzewanie i ubezpieczeń samochodowych. Moja babcia, kiedy skończyła 70 lat ogłosiła, że odtąd nie będzie już obchodzić żadnych urodzin, bo czuje się oszukana przez życie. Wewnątrz jest całkiem młodą osobą i zupełnie nie rozumie jak ktoś miałby jej składać życzenia z okazji urodzin zaczynających się na 7…
Ja, gdy mam się zastanowić ile mam lat, jestem zawsze przekonana, że 19, chociaż jedne z niewielu zwrotów, jakie umiem powiedzieć po niemiecku to, to, że mam 13 lat.

Maszynka do popcornu jest prezentem, który kupiłam sobie sama z okazji 27 urodzin i totalnie zamierzam pielęgnować w sobie radość z tego zakupu jakbym miała ich o jakieś dwadzieścia mniej. Chociaż jedzenie popcornu przypomina mi, że tak nie jest i, że naprawdę nie mogę już zwlekać z tym pójściem do dentysty.

Nowsze posty Starsze posty Strona główna

O mnie

Chcę kiedyś spojrzeć wstecz i powiedzieć, że 'Napisałam dobrą historię'. Próbuję zrozumieć życie.

Obserwuj

Popularne

  • Czy dobrze jest się nie kłócić?
    Ostatnio ktoś mnie zapytał „Czy jak się nie kłócimy to dobrze, czy niedobrze?” . I chociaż większość swojej działalności w internecie opiera...
  • Co Ty chcesz w życiu osiągnąć?
    Znacie te wszystkie listy pod tytułem 30 rzeczy do zrobienia przed 30 ? Cóż, dzisiaj są moje ostatnie dwudzieste urodziny, trzydziestka zap...
  • Związek jest jak ogród
    Nie lubię określenia, że małżeństwo to jest ciężka harówka w polu, w pełnym słońcu. Moim zdaniem nie powinno tak być, choć czasem pewnie jes...
  • Moja wakacyjna przygoda
    Gdy zastanawiam się jaki jest mój ulubiony sposób wypoczywania, z dumą myślę sobie, że jestem w tym temacie bardzo elastyczna. Mogę pojechać...

Kategorie

  • Filozofia 3
  • Kłótnie 1
  • Motywacja 3
  • O mnie 2
  • Podróże 1
  • Polecane 3
  • Relacje 5
  • Ślub 2
  • Terapia 1
  • Wspomnienia 1
  • Życie 11

Kontakt

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

Obsługiwane przez usługę Blogger.

Archiwum

  • ►  2025 (1)
    • ►  lutego 2025 (1)
  • ►  2024 (2)
    • ►  sierpnia 2024 (1)
    • ►  marca 2024 (1)
  • ►  2023 (4)
    • ►  lipca 2023 (2)
    • ►  maja 2023 (1)
    • ►  stycznia 2023 (1)
  • ▼  2022 (12)
    • ►  listopada 2022 (2)
    • ▼  października 2022 (6)
      • Za późno, żeby coś osiągnąć
      • Zrozumienie jest kluczem do życia
      • Wizyta u fryzjera
      • Na pocieszenie powiem Ci, że… mam gorzej
      • Świat zrobił się za szybki
      • Dorosłość, marzenia i maszynka do popcornu
    • ►  września 2022 (1)
    • ►  sierpnia 2022 (3)
  • Strona główna

Copyright © Dorota Marzec. Designed by OddThemes