Dorota Marzec
  • Główna
  • O mnie
  • Życie
  • Relacje
  • Motywacja
  • Instagram
  • Kontakt

Gdy zastanawiam się jaki jest mój ulubiony sposób wypoczywania, z dumą myślę sobie, że jestem w tym temacie bardzo elastyczna. Mogę pojechać na bardzo aktywne wakacje, jak i na leżenie nad basenem. W góry i nad morze. Pod namiot i do pięciogwiazdowego hotelu. Zawsze uważałam to w sobie za dużą zaletę. Ja po prostu umiem się dostosować do osoby, z którą jadę. Sprawa nie jest jednak taka prosta kiedy mam się zastanowić jaki jest MÓJ sposób wypoczywania.

Żeby to ustalić cofnijmy się więc w czasie. Zapraszam Was w letnią podróż po moich wakacyjnych przygodach.

Jako dziecko wakacje spędzałam głównie u chrzestnych na wsi. I muszę przyznać, że te wakacje miały wszystko czego potrzebowałam. Były bajki na VHS, gotowana kukurydza, domki na drzewie, hamak i papierówki. Mogłam czytać książki, aż zastał mnie świt, jeść popcorn na noc i popijać colą w puszce ostre czipsy. Gumy kulki kupowało się na sztuki, a ubrania dziurawiło na wspinaczkach na drzewa. Upalne dni spędzaliśmy w basenie, a deszczowe grając w gry na komputerze. Te wakacje były pełne przyjaźni, śmiechu, beztroski i cudownej swobody. Najchętniej w tej wakacyjnej podróży zostałabym już w tym miejscu. Wspomnienie wakacji na wsi to najbezpieczniejsza i najmilsza myśl.

Jednak jako dziecko, miałam też drugą bezpieczną destynację. Podobno dzieci lubią rutynę. Zdecydowanie ja lubiłam. Od drugiego roku życia, co roku rodzice zabierali mnie i starszego brata nad jezioro pod namiot. Co to były za wakacje! Sierpień pachniał sosnowym lasem i czystym jeziorem. Po zimnych nocach w śpiworach przychodziły poranki pełne rosy na trawie. Smakowały herbatą z cytryną z wody gotowanej w garnku i świeżymi drożdżówkami z lukrem. Poranki zamieniały się w upalne południa spędzane w piasku nad jeziorem. Przegryzane lodami i chrupkami, w których można było znaleźć tatuaże utrwalane wodą z jeziora. Chodziliśmy na grzyby, jagody i kajaki. Graliśmy w ping ponga, piłkarzyki i karty. To nie był głośny kurort pełen automatów i cymbergaja. Śmiech, odgłos piłki i gitary to najgłośniejsze co można było usłyszeć.
Wieczorami graliśmy całą czwórką w remika i jedliśmy chałwowe wafle.

Takie wakacje miały jednak swój kres. Sama nie wiem, w którym momencie pojechałam tam z rodzicami po raz ostatni. Nikt nie myśli o tym na co dzień, ale wszystko musi się kiedyś skończyć. Nigdy nie wiesz, który wyjazd będzie tym ostatnim. Tak więc przeminęły beztroskie lipce na wsi i rodzinne sierpnie w lesie nad jeziorem.

Pojawiły się za to kolonie w górach albo nad morzem. Nowe znajomości, więcej atrakcji. Niedługo potem obozy zastąpiły letnie rekolekcje. Lecz i ten sposób spędzania wakacji szybko miał swój kres.

Niedługo potem miałam pożegnać coś takiego jak wakacje na dobre.

Pamietam swoje ostatnie długie wakacje. To było po pierwszym roku studiów, ale już wtedy wiedziałam, że drugiego roku nie rozpocznę. Ostatnie wolne lato spędziłam więc na szukaniu pracy i sposobu przeprowadzki na drugi koniec kraju. Teraz żałuję, że w ogóle nie cieszyłam się i nie doceniałam tego czasu. Ale nigdy nie wiesz kiedy robisz coś po raz ostatni. Tak jak ja nie miałam pojęcia, że lata takiego jak to, już nie będzie. Dlatego zamiast skupiać się na tym co mam, ja robiłam wszystko żeby to zmienić. Niech mi ktoś odda tamto lato.

Ten beztroski czas jednak nigdy już nie wrócił. Od tamtej pory wakacje stały się zupełnie innym terminem. Były już jedynie letnimi miesiącami, w których to inni mieli wolne. Każde lato odtąd przyszło mi już spędzać w pracy.

Wakacjami zaczęłam więc nazywać krótki wyjazd urlopowy. Bo przecież nawet dwa tygodnie to nie jest „długi” urlop. Spędzałam je w różny sposób. Raz przeszłam trasę z Porto w Portugalii do Santiago de Compostella w Hiszpanii. Pieszo. Bywałam też nad morzem, ale raczej nie w sezonie. W góry praktycznie już nie jeżdżę, a już na pewno nie na prawdziwe górskie wędrówki. Pod namiot tym bardziej.

W zasadzie urlopy najczęściej spędzam zwiedzając miasta. Trochę odpoczywając, trochę oglądając zabytki. Lubię ten sposób. W tym momencie życia daje mi równowagę, której potrzebuję „na wakacjach”.

Lubię też powroty. Ze wstydem przyznam się, że czasem czekam na nie jeszcze podczas wyjazdu. Powroty do domu mają w sobie coś z takiego odsapnięcia po męczącym wysiłku. Dom kojarzy mi się, ze spokojem, bezpieczeństwem, z miejscem, w którym nic złego się nie dzieje, w którym na wszystko jestem przygotowana. W łazience czekają na mnie moje pachnące kosmetyki, można zrobić świeże pranie, a w zamrażarce są lody.

Ale gdybym miała wrócić do pytania z pierwszego akapitu o mój ulubiony sposób wypoczywania to nie podałabym tego, który najczęściej zdarza mi się praktykować. Zdecydowanie najbardziej chciałabym odpoczywać mając 7 lat na wakacjach na wsi. Nie czuć senności o 22, ale móc czytać ciekawe książki do 4 nad ranem. Czuć tę swobodę całego dnia, miesiąca i życia przed sobą. Wierzyć, że mogę wszystko co chcę - spędzić dzień w basenie, zbudować bazę, albo oglądać Piratów z Karaibów. Nie martwić się inflacją, wojną i kryzysem. Dlatego gdybym się miała zastanowić czego chcę od życia to właśnie tego. Mieć całe lato przed sobą. 

 

Ten tekst powstał rok temu. Dzisiaj, kolejny rok terapii później, takie sytuacje są mi już obce. Po trzech latach terapii nie boję się już, że umieram. A przynajmniej nie w ten sposób. Postanowiłam jednak opublikować ten tekst, bo być może ktoś mierzy się z podobnymi epizodami lęku/stresu. Być może poprzez fakt, że mi się udało to przełamać sam znajdzie nadzieję. Być może zdecyduje się na terapię, jeśli będzie tego potrzebować, a może po prostu dowie się, że nie jest sam.

Pojawia się nagle. Z tym dziwnym uczuciem spięcia w okolicy żołądka. W jednej chwili wszystko jest ok, a w drugiej czujesz, że nie wiesz co będzie dalej. Spina się kark, a przez ciało przepływa najpierw uczucie zimna, a zaraz potem gorąca. Pocisz się, ale wcale nie jest ci gorąco, jest złowieszczo. Skronie spina skurcz, a gardło się zaciska. Zaczynasz myśleć o oddechu, ale każde myśli o oddychaniu sprawiają, że nie wiesz czy pamiętasz jeszcze jak się oddycha. Masz wrażenie, że twoje płuca nie napełniają się w pełni. Że każdy kolejny oddech napełnia twoje płuca coraz mniej. Że chcesz nabrać więcej powietrza, ale nie wiesz jak. Nie wiesz czy kiedykolwiek umiałaś. Zaczynasz się bać, że kolejnego oddechu nie będziesz już mogła wziąć. Że któryś z nich, za chwilę, będzie tym ostatnim, który nabierzesz.
To dzieje się w pracy. Wszyscy siedzą obok, zajęci pracą, może właśnie coś do ciebie mówią, czegoś chcą, Uśmiechasz się, odpowiadasz zdawkowo, tak żeby jak najszybciej skończyć tę wymianę zdań, bo wewnętrznie jesteś jednym wielkim niepokojem. Czujesz jak wszystko czym jesteś zwija się w niekształtną, ściśnietą kulkę. Ale udajesz, że nic się nie dzieje, że myśl o tym, że za chwilę nie będziesz mogła oddychać, wcale ci się nie przydarza. Nie w tej chwili. W tej chwili wszystko jest ok.
Wstajesz i postanawiasz zrobić kółko wokół biura, dwa razy. Oddychasz przy tym głęboko, próbując pamiętać o tym, że w którymś podcaście mówiono, że stymulacja nerwu błędnego pomaga się uspokoić. Oddychasz, więc tak żeby unosił się brzuch i masz nadzieję, że to kolejny stresujący moment i tak naprawdę wcale nie umierasz.

I nie umierasz. Układ przywspółczulny kolejny raz zadziałał, spełnił swoją rolę i uczucie niepokoju zaczęło się oddalać. Kolejny raz udało ci się „rozchodzić” stres. Oddech się uspokaja, guła w gardle się rozluźnia. Skronie przestają pulsować. Wkrótce i przepona odpuszcza. Minęło.

Od dwóch lat chodzisz na terapię, ale dalej nie wiesz czemu się pojawia. Chociaż mniej więcej wiesz, ale ta wiedza nie wyeliminowała tego uczucia. Zdawało Ci się, że jak wydasz kilka…naście tysięcy na terapię to już nigdy nie będziesz odczuwała niepokoju. Kto ci tak powiedział? Co kazało Ci przypuszczać, że nie będziesz mieć problemów, które masz? Nie wiesz tego. Ale nie chciałaś tego czuć. Nie chciałaś żeby wracało. Żeby czasem zatrzymywało cię w domu, tak, że nie byłaś w stanie wyjść do pracy. Żeby sprawiało, że czasem nie możesz przełknąć śniadania.

Ale nie pozbyłaś się tego na dobre. Przychodzi znienacka, jak cień zakrada się na twoimi plecami, by zaatakować, gdy jesteś słaba. Ale nie umierasz. Mimo, że właśnie tego się boisz. Umiesz już sobie z nim poradzić. Nie przejmuje nad tobą kontroli. Pojawia się, ale umiesz sprawić żeby zniknęło. I tak kulasz dzień za dniem nosząc w torebce bagaż niepokoju, który może cię zaatakować. Ale gdy atakuje, wygrywasz. Dzień po dniu. Przy wsparciu bliskich i poczuciu, że to mija. Wszystko mija. 

Jakieś dziesięć lat temu trafiłam na tekst w internecie: „Nigdy nie będziesz już tak młody jak w momencie, w którym zacząłeś czytać to zdanie”. Muszę przyznać, że ono mocno oddziaływuje na świadomość. Z jakiegoś powodu we mnie uderzyło mocniej niż to słynne powiedzenie, że „z każdą minutą jesteśmy coraz bliżej śmierci”. Pewnie dlatego, że pierwsze zdanie mówi o realnej stracie, która dokonuje się nieustannie, natomiast drugie zwiastuje tylko bliżej nieokreślone wydarzenie, które w świadomości i tak jest pewne. Czy nam się to podoba czy nie. No to ja dzisiaj o tej stracie.

Słuchałam niedawno podcastu, a raczej debaty na moje ulubione ostatnio tematy filozoficzne, religijne i moralne. Generalnie wchodzą tam treści tak grube, że nie przytoczę ich, bo sama za bardzo nie wiem o co chodzi. Ale mowa była o poznaniu zmysłowym i tym, czy zmysły są kreatorem rzeczywistości. I rozważaniu czy świat nie jest symulacją. I wówczas jeden z moderatorów tej debaty zaproponował dwustopniowe „testowanie” czy dane rozważania w ogóle mają sens. Pierwszym pytaniem jakie należy sobie zadać jest „Czy ten problem da się rozstrzygnąć?”, a drugie „czy rozstrzygnięcie tego problemu zmienia cokolwiek w moim życiu?”. I tylko tymi problemami, na które w obu wypadkach odpowiedź brzmi „tak” należy się zajmować. Myślę, że dla ludzi praktycznych jest to tak oczywiste jak dwa plus dwa. Dla mojej filozoficznej duszy jest niełatwe. Ale nie mówię, że nie pozbawione sensu. A tym co przekonało mnie o tym dodatkowo było zdanie:

„Pamiętaj, że każda minuta Twojego życia przeznaczona na rozważanie tych spraw już nigdy nie powróci.”*

Mocne, prawda?
Być może dla kogoś kto nie interesuje się tematami filozofii i nie zajmuje swoich myśli rozważaniami transcendentnymi, metafizycznymi i (tu wstaw kolejne trudne słowo z Wikipedii, które musiałam sprawdzić, żeby nie napisać czegoś głupiego), jest to zdanie zupełnie logiczne i nieoddziaływające. Na mnie jednak robi wrażenie, bo przypomina mi, że dotyczy nie tylko rozważań, ale każdej minuty mojego życia, którą poświęcam na cokolwiek. To nie muszą być rozkminy tak złożone, że pod koniec nie wiadomo od czego się zaczęły. To może być scrollowanie TikToka, odmęty YouTube’a, albo wszystkie stories MakeLifeHarder. Cokolwiek. Żadnej minuty już nie odzyskam.

I zdaje mi się, że to powinno działać motywująco. Kiedy myślę sobie o utraconych minutach powinnam zamknąć laptop, porozmawiać z rodziną, wyjść na spacer do lasu. Na mnie działa jednak paraliżująco. Czy winny jest mój patologiczny perfekcjonizm, który chciałby robić wszystko idealnie, a kiedy zdaje sobie sprawę, że się nie da, to boi się nawet spróbować? Tego nie wiem. Ale może niech to będzie jakiegoś rodzaju wpis motywujący. Jaka jest Twoja reakcja? Co Tobie przychodzi na myśl kiedy zdajesz sobie sprawę, że nie odzyskasz czasu, który poświęcasz na to, na co właśnie go poświęcasz? Chociaż jeśli to czytasz to poświęcasz czas żeby czytać to, co ja tu właśnie piszę, więc proszę nie idź w tym momencie, albo wróć jeszcze kiedyś mnie poczytać, ok?





*Karol Fjałkowski - #24 Katolickie sprzeczności - przykłady! | Stacja Ateizm + Karol Fjałkowski, https://www.youtube.com/watch?v=yJW-F6iLLU0

 


Słuchałam niedawno podcastu mojej koleżanki Karoliny „W poszukiwaniu prostej ścieżki” (serdeczne pozdrowienia dla niej) opowiadającego o tym czy prawda leży pośrodku. Zdaniem Karoliny zdecydowanie nie i nie można uznać, że każdy ma jakąś swoją prawdę. Że prawda jest jedna i leży tam gdzie leży. Nie byłabym sobą, gdybym nie znalazła w tym czegoś, z czym mogłabym się nie zgodzić.

I to może wydawać się dziwne, że polemizuję z tym, że prawda jest jedna. Ja uważam jednak, że z tą prawdą to trochę i tak i nie. Są faktycznie takie obszary, w których możemy uznać, że jest jakaś obiektywna prawda. W tym przypadku przykład matematyczny jest bardzo trafiony. Dwa plus dwa zawsze równa się cztery, i nawet jeśli znajdzie się osoba, która uzna, że pięć i jeszcze inna, która powie, że dwadzieścia, to nie możemy powiedzieć, że „prawda jest pośrodku”.

Tak samo jest z postrzeganiem materialnego obiektu, przykładowego „słonia w pokoju”. Nawet jeśli go nie widzimy i z zamkniętymi oczami wydaje nam się czymś innym, to jest tym czym jest.
Problem w tym, że na matematyce i świecie fizycznym nasze postrzeganie prawdy się kończy.

Jednym ze stanowisk w metaetyce (postaram się używać mało trudnych słów, mimo, że mam taką pokusę, żeby wyjść na mądrzejszą) jest emotywizm, który należy do grupy stanowisk (nonkognitywistycznych) głoszących, że prawdy moralne nie są sądami w znaczeniu logicznym. To znaczy, że jest taki pogląd mówiący o tym, że tego co jest dobre, a co złe, nie rozpatruje się w znaczeniu prawdy. Że kiedy ktoś mówi, że coś jest dobre to nie może być to ani prawda ani kłamstwo.
Myślę, że najprościej będzie na przykładach. Jeśli ktoś głosi, że „aborcja jest zła” to nie wypowiada żadnej prawdy czy kłamstwa. A z punktu widzenia emotywizmu jedyne co wypowiada to własne emocje i im daje wyraz, a nie przedstawia jakąś prawdę.
Czy ja się z tym zgadzam? Ciężko mi to oceniać. Z jednej strony czuję pokusę żeby uznać, że świat jest na tyle prosty, że istnieje jedna obiektywna prawda dotycząca świata i zawiera w sobie jednocześnie prawdę o fizycznym świecie, prawdę o wydarzeniach i prawdę o dobru.
Z drugiej, mam wątpliwości.

Wracając do sformułowania, że każdy nie może mieć swojej prawdy. W zasadzie, dlaczego nie? I dlaczego te obie prawdy nie miałyby być spójne? Weźmy jakiś relacyjny, całkiem wymyślony, ale możliwy przykład. Asia i Basia rozmawiają. Asia chce przekonać Basię, że powinna schudnąć, bo jej waga jest niezdrowa, sugeruje więc, by Basia wzięła się za siebie, bo umrze. Basi zrobiło się przykro. Ale Asia chciała wyrazić prawdę, troskę i pomóc. I prawdą jest, że chciała pomóc, ale prawdą jest też, że Basi ta próba pomocy nie pomogła, a zaszkodziła, bo przysporzyła smutku. 
Można by powiedzieć, że po prostu każda z nich ma część prawdy, a cała prawda jest taka, że dana sytuacja jest ambiwalentna. Zawiera w sobie i troskę Asi i smutek Basi. Ale część prawdy nadal jest prawdą. 

Nie wiem czy to jest zrozumiałe. Wyobraźcie sobie dowolną kłótnię z bliską osobą, w której spieracie się o to kto ma rację, a w zasadzie każdy z Was ją ma, bo dobre chęci nie przeczą złym skutkom. Dwie osoby mówiące dwie rzeczy mogą mieć rację. A może być też tak, że żadna z nich tej racji nie ma.

I tutaj dochodzimy do kolejnego punktu, którego nie mogłabym pominąć. Czy ważniejsze jest, aby mieć rację czy relację?
Rozumiem potrzebę dążenia do prawdy. Po to czytam, słucham i studiuję świat żeby prawdy poznać jak najwiecej, ale jednocześnie nie uważam, że jest ona najważniejsza. A już na pewno, że jest ponad relacjami z ludźmi. Zastanówmy się przez chwilę po co koniecznie chcemy komuś przedstawić jakąś prawdę? Jaki jest tego cel. Słyszałam o tym, że dlatego, że tylko prawda wyzwala. Ale co to właściwie znaczy? Jeśli to, że tylko znając całą prawdę możemy dokonywać świadomych wyborów to obawiam się, że i tak nie jesteśmy w stanie jej zdobyć. Zawsze będzie coś więcej, historia życia Asi, Basi, ich świadomych i podświadomych traum i reakcji, wszystko co wpłynęło na nie w dniu kiedy rozmawiały, cała historia wydarzeń świata. Wszystko to, co w zasadzie jest niemożliwe do poznania.
I kto powiedział, że to wyzwolenie jest ważniejsze od relacji? 

Jednocześnie nie trzeba od razu iść w skrajności. Ktoś zapyta, to co mamy żyć w kłamstwie? A ja powiem „let’s agree to disagree”. Wiadomo, to nie musi działać zawsze i w każdym przypadku. Jeśli jakiś rodzic widzi, że jego kilkuletnie dziecko trwa w błędzie, bo sądzi, że najlepsze jest dla niego jeść wyłącznie słodycze, to nie może się zgodzić z jego opinią.

Ale rozmawiajmy o przypadkach dorosłych ludzi o odmiennych opiniach, bo to jest najczęstszym polem do dyskusji o tym, gdzie leży prawda. Po co przedstawiać komuś jakąś prawdę, kosztem tego, że straci się z nim kontakt. I nie mam tutaj na myśli jednorazowego zwrócenia uwagi, ale ciągle przekonywanie i nagabywanie przy każdej okazji, byle tylko przyjął, zrozumiał i wdrożył w życie. 

A nawet te jednorazowe przedstawiania „prawdy” można sobie darować. Czy naprawdę naszym obowiązkiem jest poprawiać i krytykować wybory innych, dorosłych i świadomych ludzi?

I co innego powiedzieć komuś kto twierdzi, że wolno łamać prawo, że nie wolno, a co innego krytykować czyjś sposób życia i związek, dlatego, że uważamy, że to nie jest właściwe i uważamy, że nasze zdanie zawiera jakaś prawdę, którą koniecznie musimy przekazać.

I tutaj gładko przechodzimy do ostatniego punktu. Skąd w ogóle w nas przekonanie, że naprawdę mamy tę prawdę, do której próbujemy tak innych przekonać? Prosta matematyka pokazuje, że wszyscy nie mogą mieć racji. Ktoś musi się mylić. W ogólnych założeniach funkcjonowania świata, co już przedstawiłam wcześniej. Ale w odczuwaniu pewnych sytuacji, każdy może mieć rację, nawet jeśli czuje co innego.
Mam jednak wrażenie, że w tych przekonywaniach, że prawda leży tam gdzie leży chodzi jednak o jakąś prawdę moralną, czy duchową, czy religijną, a nie o to, ile to jest 2+2, albo czy ziemia jest płaska. W przypadkach, które można sprawdzić doświadczalnie nikt nie przekonuje, że prawda leży pośrodku.
Przekonuje wtedy, kiedy nie da się tego sprawdzić i uważa, że to akurat on ma rację. Co jednak nie jest niczym niezwykłym, gdyż każdy uważa, że akurat jego poglądy są jedyne właściwe i prawdziwe, ale nie ma się co dziwić, bo nikt nie wybierze sobie na swoje poglądów, z którymi się nie zgadza.

Problem w tym, że w przypadku wątpliwości moralnych, duchowych i religijnych nigdy nie będzie wiadomo. Nawet zakładając, że jest jakieś życie po śmierci, w którym się dowiemy, to dla żyjących na ziemi to poznanie nie będzie możliwe. Dlatego nie wiemy gdzie jest prawda, ani gdzie leży, ani czy naprawdę rządzą nami prawa fizyki, które odkryliśmy.

Nawet jeśli wszystko co znamy na to wskazuje. 

Nowsze posty Starsze posty Strona główna

O mnie

Chcę kiedyś spojrzeć wstecz i powiedzieć, że 'Napisałam dobrą historię'. Próbuję zrozumieć życie.

Obserwuj

Popularne

  • Czy dobrze jest się nie kłócić?
    Ostatnio ktoś mnie zapytał „Czy jak się nie kłócimy to dobrze, czy niedobrze?” . I chociaż większość swojej działalności w internecie opiera...
  • Co Ty chcesz w życiu osiągnąć?
    Znacie te wszystkie listy pod tytułem 30 rzeczy do zrobienia przed 30 ? Cóż, dzisiaj są moje ostatnie dwudzieste urodziny, trzydziestka zap...
  • Związek jest jak ogród
    Nie lubię określenia, że małżeństwo to jest ciężka harówka w polu, w pełnym słońcu. Moim zdaniem nie powinno tak być, choć czasem pewnie jes...
  • Moja wakacyjna przygoda
    Gdy zastanawiam się jaki jest mój ulubiony sposób wypoczywania, z dumą myślę sobie, że jestem w tym temacie bardzo elastyczna. Mogę pojechać...

Kategorie

  • Filozofia 3
  • Kłótnie 1
  • Motywacja 3
  • O mnie 2
  • Podróże 1
  • Polecane 3
  • Relacje 5
  • Ślub 2
  • Terapia 1
  • Wspomnienia 1
  • Życie 11

Kontakt

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

Obsługiwane przez usługę Blogger.

Archiwum

  • ►  2025 (1)
    • ►  lutego 2025 (1)
  • ►  2024 (2)
    • ►  sierpnia 2024 (1)
    • ►  marca 2024 (1)
  • ▼  2023 (4)
    • ▼  lipca 2023 (2)
      • Moja wakacyjna przygoda
      • Kilka słów o niepokoju
    • ►  maja 2023 (1)
      • Nie odzyskasz żadnej z tych minut
    • ►  stycznia 2023 (1)
      • Gdzie leży prawda?
  • ►  2022 (12)
    • ►  listopada 2022 (2)
    • ►  października 2022 (6)
    • ►  września 2022 (1)
    • ►  sierpnia 2022 (3)
  • Strona główna

Copyright © Dorota Marzec. Designed by OddThemes